wtorek, 6 sierpnia 2013

Zagrajmy to jeszcze raz... czyli "Jeździec znikąd"

Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem Rejs (1970)

UWAGA: delikatne spojlery. Ale i tak większości domyślicie się po pierwszych minutach filmu :)


Dla zasady odkrywczo stwierdzę, że kwestia lubimy to, co znamy, tyczy się również kina! I są tego świadomi częściej twórcy filmów, niż sami widzowie. Dlatego też kino przygodowe będzie czerpać z Indiany Jonesa, a komedie romantyczne z Bezsenności w Seattle. Takie życie! Zdarzało się już w przeszłości, że twórcy świadomie kalkowali postacie z innych produkcji, czy to w ramach parodii, czy uatrakcyjnienia obrazu. Filmem, który świadomie operuje takimi zapożyczeniami jest też Jeździec znikąd (2013), który właśnie możecie oglądać na ekranach kin.

Generalnie chodzi o to, że zasuszony Indianin Tonto (Johnny Depp), który jest - co tu dużo mówić - obiektem muzealnym, opowiada jednemu ze zwiedzających, czyli małemu, słodkiemu chłopcu, o swoich dawnych przygodach na Dzikim Zachodzie. Poznajemy historię Johna Reida (Armie Hammer - potrafi wpaść w oko i ucho), młodego prawnika, który ogląda świat przez pryzmat kodeksu i jedyna droga ku sprawiedliwości wiedzie, według niego, przez sąd. Rozumiecie? Dziki Zachód, kowboje, rewolwery i Indianie. Gdzie tu miejsce na sądy? Oczywiście poglądy naszego bohatera będą musiały zostać poddane próbie, gdy przyjdzie mu się zmierzyć z przestępcą Butchem Cavendishem (wyrazisty William Fichtner) i pomścić śmierć brata. Wtedy już z maską na twarzy i Indianinem Tonto u boku. Wniosek - fabuła nie powala oryginalnością. Dlaczego więc, przez większość filmu, oglądałam go z bananem na twarzy?

To wszystko już kiedyś widzieliśmy. Jest sobie dobry, biały bohater (tu nawet dosłownie, bo jeździ na białym koniu i w białym kapeluszu) o silnej motywacji (pomszczenie śmierci brata), jest jego upierdliwy towarzysz, który w razie potrzeby zamieni się w roztropnego mentora; jest jakiś romans w tle; jest czarny bohater i ostateczna rozgrywka w kulminacyjnym momencie. Dużo strzelanek i pojedynków okraszonych humorem, wszak oglądamy kino familijne. Było, było, było. Ale szczerze powiedziawszy tak rozrywkowego filmu i tak dobrego w swej popcornowej formie nie było od czasów Piratów z Karaibów. Nieprzypadkowo obie projekty łączą w zasadzie te same nazwiska. <w tym momencie rozbrzmiewają brawa dla reżysera, Gore Verbinskiego - facet wie, co robi>

Konwencję Jeźdźca... najprościej określić, jako popkulturowy kolaż, złożony z elementów, które tworzą kino od lat. Doszukamy się tu zarówno oczywistych nawiązań do Zorro, Winnetou, czy do Pewnego razu na Dzikim Zachodzie Sergio Leone, które wręcz jest w niektórych scenach wizualnie cytowane. Ale jeśli sięgniemy głębiej, możemy natrafić na całkiem zaskakujące, biorąc pod uwagę estetykę westernu, kalki. Zadziwiająco znajome są widowiskowe strzelanki z rozpryskującym się szkłem i postać Rudej (Helena Bonham-Carter), która w swej zdobionej nodze z kości słoniowej ukrywa nic innego, jak broń maszynową. Oko cieszą też rozwiązania stylistyczne (wystrzeliwane kule), a’la Matrix. Gdzieś w sieci ktoś wspominał nawet o kalce z Władcy Pierścieni – osobiście nie pamiętam takowej, ale wierzę, że mogła się pojawić! Poza tym wspomniany slapstick, który z powodzeniem potrafi rozładować napięcie i ubawi zarówno najmłodszych, jak i starszych widzów. 

Widowiskową i precyzyjnie dopracowaną stronę wizualną Jeźdźca... uzupełnia muzyka Hansa Zimmera. Jest świetną przyprawą, choć po seansie nie sposób będzie zanucić sobie konkretną melodię. Za to w pamięci pozostanie na pewno, utwór umilający oglądanie ostatecznej rozgrywki, czyli uwertura z opery William Tell Gioacchina Rossiniego. Tyle razy już słyszeliśmy to w kinie i nadal zdaje egzamin! Wydaje się, jakby pojedynek był specjalnie zgrany z rytmem tej żywej melodii.



Czy są zatem jakieś minusy? Oczywiście.
Okropny wątek miłosny. Główny bohater miał jakieś relacje z żoną swojego brata. My widzimy, że brat umiera, a oni nadal się sobie podobają. I byłoby fajnie, gdybyśmy wiedzieli co w niej takiego pociągającego. A tu ani charakteru, ani klimatycznej urody – subiektywnie oceniając.: Ruth Willson, jako Rebecca, to zdecydowanie nie mój typ kobiety :) Kolejnym minusem są słabo rozwinięte postacie poboczne, które ubarwiłyby fabułę, jak postać Rudej, czy Collinsa, który zdradza swoich towarzyszy dla zysku, co w efekcie prowadzi do śmierci brata Johna Reida. 

Podsumowując - film godny polecenia, o ile lubicie ten typ humoru i groteskowe spojrzenie Verbinskiego na świat. Jeździec... to gratka dla fanów kina, którzy śmiało mogą tropić w nim kolejne zapożyczenia z filmów. Wspomniałam jedynie o kilku, choć zapewne znalazłoby się więcej podobnych kąsków. 
Mimo, iż tempo filmu nie zawsze jest wyrównane, to niemal dwuipółgodzinna produkcja nie dłuży się ani przez chwilę. Może jedynie przez jakiś czas wkracza na zbyt podniosłe tony i traci swoją lekkość, ale za to później wraca na właściwe tory, by zachwycić spektakularnym pojedynkiem między dobrem i złem. 
Obejrzyjcie. Coś czuję, że szykuje się kontynuacja!



Jeździec znikąd
The Lone Ranger
reż. Gore Verbinski
USA, 2013
premiera PL: 19 lipca 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz