środa, 30 lipca 2014

Filmy na wakacje - co oglądam, czego nie i co ty powinieneś oglądać

Miał być post,w którym jak ta ostatnia sprawiedliwa wymieniam kilka tytułów filmów, które świetnie nadają się na wakacyjną porę, studzą stopniałe od gorąca zmysły i koją udręczone wakacyjnymi rozterkami dusze. Okazało się jednak, że filmów, które ogląda się letnią porą może być znacznie więcej. Dlatego postanowiłam, zamiast ograniczać się do kilku tytułów, utworzyć ogólne zestawienie. Uwzględniając tematy, wątki, wakacyjne cechy

Jednak, bądźmy szczerzy – jestem kobietą, mam swoje ulubione filmy, typy filmów i generalnie jakiś tam swój gust. Dlatego poniższe zestawienie musi być subiektywne, po prostu – innej drogi nie ma. Za to liczę, że poniższa lista zmobilizuje was do własnych poszukiwań filmów, które lubicie oglądać w wakacje. Bo przecież nie każdy musi lubić...


1.      Filmy drogi
 
Mogą być refleksyjne, albo wesołe. Ja wolę wesołe. Z jednych swoich wakacji pamiętam seans Wszystko za życie (2007) Seana Penna. Film dobry, ale co z tego, skoro przepłaciłam go kilkudniową depresją i cały wakacyjny nastrój ulotnił się raz dwa. Dlatego, nauczona tym doświadczeniem, wybieram filmy traktujące o wędrówkach w pozytywnym kontekście. Na przykład, moja ulubiona Mała Miss (2006) to film idealny. Do bólu zabawny, do bólu pouczający, napawający optymizmem jak mało który. Jakby nie było, trochę filmem drogi są też zeszłoroczni Millerowie (2013). Może nie jest to komedia najwyższych lotów, ale mi się podobała i zaśmiewałam się, aż miło. Jeśli jednak wolelibyście podumać nad znaczeniem wędrówki w życiu bohatera sięgnijcie, np. po Dzienniki motocyklowe (2004) z uroczym Gael Garcia-Bernalem.


2.      Filmy o wakacjach młodziaków

Strasznie głupia nazwa kategorii, ale nie da się lepiej tego ubrać w słowa. Królowie lata (2013) o grupie chłopaków budujących dom w środku lasu, czy Najlepsze najgorsze wakacje (2013) o przygodzie w aquaparku nastoletniego outsidera to filmy idealnie oddające letni nastrój i motywujące do odkrywania pozytywnych stron tam, gdzie wydaje się, że ich nie ma. Królowie... pouczą o męskiej solidarności, Najlepsze... opowiedzą o tym, że nawet koszmarne wakacje mogą stać się tymi idealnymi. Uwielbiam oglądać tego typu filmy i czerpać z nich inspiracje na wakacyjne odchyły od normy. Jak ktoś lubi, może do przeżycia wyjątkowej przygody zainspirują go też Spring Breakers (2012), czemu nie.


3. Filmy, których nie oglądasz na co dzień

Każdy ma jakiś rodzaj filmów, na które zazwyczaj szkoda mu czasu, energii, a które chciałby zobaczyć z jakichś powodów. Tylko, że tu pojawia się problem. Bo np. dla mnie takimi filmami są filmy awangardowe, mało znanych, kontrowersyjnych reżyserów. I ok, nie oglądam ich na co dzień, a wakacje wydają się na to idealną porą. Niestety. Latem jestem rozleniwiona słoneczną pogodą i nie mam ochoty na oglądanie poruszających głębokie tematy filmów niemieckich, czy skandynawskich twórców. Dlatego zdecydowanie wolę myśleć, że filmami, których nie oglądam na co dzień są komedie romantyczne, albo typowe teen-movies. I wierzcie lub nie – w roku akademickim naprawdę rzadko kiedy zdarza mi się je oglądać. Dlatego z przyjemnością nadrabiam sobie filmy z Emmą Stone, zaśmiewam się przy najnowszej Riwierze dla dwojga (2013), albo  francuskim Przychodzi facet do lekarza (2014), czasem trafię na film trącający żenadą, jak Akademia Wampirów (2014) ale co z tego. I tak czerpię z nich wielką satysfakcję i czuję, że naprawdę mam wakacje.


4.      Nadrabianie zaległości

I mówię tu o zaległościach, typu filmy Oscarowe – ja do dziś nie obejrzałam Kapitana Phillipsa (2013); czy filmy ulubionego reżysera, albo te z kanonu klasyki filmowej: Casablanca (1942), Przeminęło z wiatrem (1938), Ben Hur (1959), Lawrence z Arabii (1962). W końcu kiedy oglądać te, często, kilkugodzinne giganty jak nie w letni wieczór? Ktoś, dla kogo nadrabianie zaległości filmowych jest chlebem powszednim – czyli np. dla mnie, filmoznawcy, może nie cieszyć się na te seanse aż tak bardzo. Więc ja w wakacje nadrabiam tylko trochę, ale was zdecydowanie zachęcam!


5.      Oglądanie jak leci

Ja, jak i zdecydowana większość moich znajomych – studentów, nie mam telewizora. Dlatego, kiedy mam trochę wolnego czasu i wracam do rodzinnego domu, seanse telewizyjne traktuję ze szczególnym namaszczeniem. I z tym właśnie kojarzy mi się letnie leniuchowanie – z oglądaniem tego, co akurat leci. Znamy, znamy... W ten sposób obejrzałam jakiś czas temu Wodzireja (1977), a ostatnio mało znaną Szkarłatną ulicę (1944) Fritza Langa. Oczywiście nie chodzi o to, żeby wyłapywać same perełki. Ale trafienie na coś naprawdę godnego uwagi wcale nie musi być takie trudne, a leżenie plackiem przed tv i oglądanie wszystkiego co popadnie wydaje się być, w tym przypadku, całkiem usprawiedliwione.


6.      Filmy Woody’ego Allena 

Ja wiem, że pedofil i w ogóle. Ale ciężko nie zgodzić się z tym, że jego filmy mają w sobie charakterystyczną lekkość i nawet jak przynudzają, to ogląda się je bez większych męczarni. Osobiście, zdecydowanie jestem fanką współczesnych filmów Allena i dlatego w wakacje prędzej obejrzę po raz kolejny Vicky Cristinę Barcelonę (2008), albo wybiorę się na Magię w blasku księżyca (2014), niż sięgnę po Hannah i jej siostry (1986). Niemniej jednak filmów Allena wydaje się być nieskończenie wiele i na pewno któryś z nich przypadnie do gustu przeciętnemu oglądaczowi. I szczerze – ciężko mi sobie wyobrazić oglądanie Allena zimą. To się nie dodaje.


7.      Te nieszczęsne seriale 

Wciąż doskonalę się w oglądaniu seriali i wciąż jestem w tym fatalna. Chodzi o to, że nie potrafię oglądać słabych produkcji. Ba, ani nawet tych średnich, ani w sumie też tych całkiem dobrych. Nie pomaga myśl, że muszę je znać z filmoznawczo-medioznawczego obowiązku, po prostu – oglądam tylko to, co wyjątkowo przypadnie mi do gustu i jest przynajmniej bardzo dobre. Tak więc trwam na tej swojej serialowej mieliźnie, nie umiejąc wybrać między tym co naprawdę powinnam włączyć, a co ominąć szerokim łukiem. Na szczęście ostatnimi czasy wreszcie zaczęłam oglądać Hannibala i zakochałam się bez reszty, więc przynajmniej tym mogę się pochwalić i ten serial polecić. W moich planach wakacyjnych wciąż jest dokończenie Breaking Bad, Sześciu Stóp pod Ziemią, Doctora Who i rozpoczęcie oglądania Star Treka. Słabo to widzę, ale wiem, że większość ludzi nie ma takiego problemu z oglądaniem telewizyjnych serii więc – oglądajcie sobie na zdrowie, a już szczególnie latem.

Królowie lata wiedzą, że w wakacje tak naprawdę się robi głupie rzeczy w leśnym zaciszu, a nie ogląda filmy
 

poniedziałek, 14 lipca 2014

Fantastyczne filmy dla dzieci i jak je znaleźć. Cz. 2

Wszystko płynie. Tak mawiał Hipokrates i tak też wygląda rzeczywistość. Również ta filmowa. Kino ewoluuje, korzysta z nowych możliwości technicznych ale też rozwija się na polu narracyjnym. Najlepsze jest to, że właściwie końca nie widać. I bardzo dobrze. Jako widzowie chcemy doświadczać ciągle nowych doznań, a zaskakiwani lubią być zarówno dorośli, jak i dzieci.

O sztuce burzenia schematów pisałam tutaj. We wpisie zwróciłam uwagę na ‘Shreka’ (2001) jako film, który dzięki intertekstualności zjednał sobie serca widzów różnych pokoleń, oraz ‘Uniwersytecie Potwornym’ (2013) jako animacji o dążeniu do realizacji marzeń opowiada z zupełnie nowej strony. W dzisiejszym wpisie czas na stawienie czoła zagadnieniu ZŁA.

Bo zło - to najciemniejsze, najgorsze, mieszające zmysły i powodujące katastrofy czai się wszędzie. Może mieć twarz Meduzy (Małą syrenka, 1989) i hak zamiast ręki (Piotruś Pan, 1953) albo nawet kryć się pod postacią Cukierkowego Króla (Ralph Demolka, 2012). Złowrodzy bohaterowie są niezbędni, by historia potoczyła się bardziej lub mniej żwawo, a protagoniści – dzięki konfrontacji z nimi – zyskali nagrodę. A co jeśli antagonista staje się protagonistą? Kto wtedy wygrywa?

Zasada jest jedna. Jeżeli główny bohater jest zły, musi istnieć ktoś jeszcze gorszy. Można by pomyśleć, że wtedy obsadzanie negatywnych bohaterów w głównych rolach jest absolutnie bezsensowne i może przekazywać – olaboga!- demoralizujące treści. Mimo wszystko, od jakiegoś czasu twórcy ryzykują i kreują historie właśnie tego typu, a ich podwalinami są dwa podstawowe zabiegi, które wykorzystuje się w kinie od lat.

Pierwszy, to przedstawianie postaci kojarzących się jednoznacznie, np. ze względów kulturowych jako złe, w pozytywnym świetle, np. wampirów. Wampiry jakie są, każdy wie. Blade, krwiożercze, śpią w trumnach i egzystują nocą – samo zło. A jednak - często stają się głównymi bohaterami filmów, a ich osobliwe upodobania zazwyczaj okraszane są humorem. Jeśli miałabym wskazać pierwszy film lub animację, w której wampiry są nacechowane jednoznacznie pozytywnie nie dałabym rady. Po prostu, tacy już jesteśmy – próbujemy usprawiedliwiać zło i szukać jego przyczyny. 

A to już kolejny zabieg, który kino (i nie tylko) wykorzystuje od lat – motywowanie działań antagonistów. Jakże lepiej, jakże bardziej wielowymiarowo wygląda postać Davy’ego Jonesa (Piraci z Karaibów: Skrzynia umarlaka, 2006), jeśli tak naprawdę jego ciemna natura wynika z doświadczenia miłosnego nieszczęścia. Jakże miło, jeśli ktoś, z kim główny bohater walczył, postanawia przejść na dobrą stronę mocy, kuszony obietnicą czułości i ciepła rodzinnego domu. Istne combo, choć może nie tak jednoznaczne, ale wciąż sugestywne można dostrzec w Hotelu Transylwania (2012) – Drakula sprzeciwia się romansowi swojej córki z człowiekiem i robi wszystko, by zakochana para się nie połączyła. Oczywiście Drak – jak nazywają go przyjaciele – ma tak naprawdę dobre serce i w końcu zauważa, że właśnie ludzki chłopiec jest tym, który da szczęście jego nastoletniej córce. Co więcej, jak dotąd usilnie chronił ją przed światem zewnętrznym, ponieważ matka dziewczęcia zginęła swego czasu w pożarze. Będącym, skądinąd, dziełem ludzkich rąk.

Tyle nawiązań, tak wiele poziomów, wszystko to, co trzeba!

O tym, że muszą istnieć dwie strony konfliktu wspaniale opowiada animacja Megamocny (2010). Tytułowa postać to superzłoczyńca, którego głównym celem jest pokonanie swojego rywala – superbohatera Metro Mana. Kiedy do tego dochodzi i „zło” wygrywa Megamocny popada w marazm. Nie ma z kim walczyć, nie ma celu, do którego dąży. Postanawia zorganizować sobie kogoś w zastępstwie pokonanego superherosa. Oczywiście okaże się, że nowy rywal będzie po jeszcze ciemniejszej stronie, niż sam Megamocny, co stanie się wypadkową do przemiany tytułowego bohatera i umiejscowieniu jego postaci w zdecydowanie pozytywnym świetle. Wszak dobro musi zwyciężyć.

I po co to wszystko? Oczywiście, obok funkcji rozrywkowej i dodatkowych fajerwerków najważniejsza jest funkcja edukacyjna, a jakże. Filmy w rodzaju Megamocnego pozwalają spojrzeć na złoczyńców i ich motywacje od innej strony, uczłowieczyć ich, zrozumieć i przebaczyć. A nuż przyda się takie doświadczenie również w życiu realnym? A nuż, wiele historii potoczyłoby się inaczej, gdyby to antagonistom dało się szansę na obronę? Tak jak w Czarownicy (2014)?

Abstrahując od tego, że film nie taki jak trzeba, że logika żadna i całej reszty zarzutów – Czarownica to doskonały przykład dekonstrukcji schematu baśni i postaci antagonisty. Diabolina ze Śpiącej Królewny (1959) Disneya, czy jeszcze wcześniej – złej wróżki z baśni Charlesa Perraulta to skrajnie zła postać, ze skrajnie tradycyjnej konstrukcji fabularnej. Przedstawienie dzieciństwa i dorastania Diaboliny, momentów przełomowych, które wpłynęły na poziom mroczności, a wreszcie – ukazanie alternatywnej historii, w której to jej matczyne uczucie do Aurory wygrywa ze szczeniackim zauroczeniem Księcia diametralnie zmienia spojrzenie na historię o ukłutej wrzecionem piękności. I – jakby nie było – trochę kpi z baśniowych standardów, wedle których do miłości aż po grób często doprowadzić może jedno spojrzenie.

Czarownica jest dobitnym przykładem na to, że negatywni bohaterowie też chcą mieć swoje miejsce, chcą być wysłuchani i polubieni. W tym wypadku chodzi akurat o sympatię wśród widzów, którzy pamiętają jednoznacznie złe wcielenie Diaboliny z filmu rysunkowego. Oczywiście spotkać można również przypadki, w których tacy anty-bohaterowie walczą o uznanie wśród postaci w swojej własnej, filmowej rzeczywistości przy wtórze kibiców przed ekranami. Mam na myśli Ralpha Demolkę (2012), gdzie bohater gry komputerowej - kojarzony ze zniszczeniem i katastrofą - też chce być doceniony przez postacie ze swojego świata. Jak jednak głosi morał z tej opowieści (i co można świetnie odnieść do poprzednich, wspomnianych przeze mnie filmów) – wartości tego, czy jesteś odważnym i prawym bohaterem nie odda żaden medal, którym cię odznaczą ale to, jak sam wpłyniesz na innych i czy odkryjesz w sobie dobro. Nawet jeśli jesteś zaprogramowany by mącić i niszczyć.

To tak jak postać gliny z LEGO Przygoda (2014). Początkowo ma on dwie twarze – złego i dobrego policjanta. Kiedy jednak złowrogi Lord Biznes, próbując wprowadzić w życie swoje szaleńcze plany zmazuje pogodną twarz dobrego gliny, ludek zostaje przeznaczony by siać zamęt i zgorszenie. Tym piękniejszy staje się wątek walki przeciwnych sił, gdy złe wcielenie bohatera odkrywa w sobie cząstkę dobra. Skutkuje to symbolicznym domalowaniem sobie koślawego uśmiechu w miejscu, gdzie wcześniej widniała radosna twarzyczka dobrego policjanta.


Poza tym wątkiem LEGO Przygoda to idealne połączenie hołdu dla popkultury – pojawia się Batman, Gandalf, Dumbledore i mnóstwo innych, cudownych odniesień – oraz przestrogi przed konformizmem wobec współczesności. Główny bohater – ludzik żyjący według określonego rytmu dnia i karmiący się mainstreamem staje przed wyzwaniem. Zostaje wzięty za bohatera przepowiedni, według której ma ocalić legoludkowy świat przed katastrofą. Przyzwyczajony do rutyny Emmet w trakcie swojej wędrówki dowie się, jak ważna jest własna inwencja, kreatywne myślenie, nie uleganie modnym trendom. Pięknym odniesieniem będą również sceny z realnego świata, w których świat Emmeta okaże się lego-makietą i obiektem zabawy małego chłopca. Chłopca, który natomiast będzie musiał skonfrontować się z ojcem, właścicielem klocków i przekonać go, że są one przeznaczone do zabawy, a nie tylko podziwiania.

Precz dorosłości, chciałoby się wykrzyknąć! I wiecie co - chyba wszystkie te filmy sprowadzają się właśnie do jednego. Żeby nie dać sobie narzucić toku myślenia dorosłego świata, w którym często wszystko musi być czarne albo białe. W którym ludzie są wobec siebie nieufni, a każdy podejrzany o odejście od normy uważany jest za szaleńca. Ja wiem, że wspomniane filmy zostały - jakby nie było - przez dorosłych stworzone. Ale ich edukacyjne walory są tak samo ważne zarówno dla tych najmłodszych, jak i nieco starszych widzów. Dlatego warto oglądać filmy dla dzieci i przypomnieć sobie, co liczy się najbardziej i o czym nie wolno nigdy zapominać. 

Na przykład o... potędze wyobraźni!


Bonusik: piosenka!


środa, 9 lipca 2014

Fantastyczne filmy dla dzieci i jak je znaleźć. Cz. 1

Baśnie, bajki, bajeczki. Znane od wieków. Przekazywane przez starszych, ku młodym. Oparte na schematach, zawierające morał, które mają w jakiś sposób ukierunkować małego słuchacza by czynił dobro, kibicował słabszym i nie ufał nieznajomym. Wzruszające do bólu, jak u Andersena, krwawe i brutalne jak u braci Grimm. Obecność baśni można wytropić w każdym kręgu kulturowym, w każdym zakątku świata. 

Są jednym ze sposobów przekazywania wiedzy o świecie, metaforyzują zmagania z problemami życia codziennego, swego czasu były sposobem na tłumaczenie takich zjawisk jak, chociażby, okres dojrzewania. W jaki sposób działa bajkowa historia wytłumaczył lata temu Władimir Propp pisząc o strukturze opowieści dla dzieci w tekście „Morfologia Bajki”. Propp zbadał baśnie pod względem struktur, jakie ją budują i wykazał, co wszelkie baśnie i bajki mają ze sobą wspólnego.

Klasyczne opowieści, jakie znamy z dzieciństwa opierają się na prostych schematach fabularnych. Znajome elementy to: księżniczka w wieży, książę zamieniony w zwierzopodobną kreaturę, wredna macocha i nieziemskie siły, które raz będą sprzyjać protagonistom, a kiedy indziej działać na ich niekorzyść. Zwyciężyć musi dobro. A nawet jeśli w historii nie dzieje się za dobrze, to wciąż warto pamiętać, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. I tak przekazywane były opowieści z ust do ust, oraz spisywane na papier przez kolejnych twórców i trwa to po dziś dzień.

Jednak nic nie jest wieczne, a znane wzorce muszą zostać kiedyś podważone. Do zabawy z baśniowymi schematami przyczyniło się, oczywiście, kino. Co prawda w dzisiejszych baśniach wciąż zawsze wygrywa dobro – wszak  taka rola bajkowych historyjek, lecz zmienił się sposób ukazywania tego tryumfu. Schematyczne historie, ulokowane najczęściej w fikcyjnych rzeczywistościach i światach zaczęły być uzupełniane odniesieniami do, skądinąd, skomplikowanej, pokrytej cieniem globalizacji rzeczywistości.

Trudno powiedzieć, kiedy nastąpił przełom. Według mnie coś się zmieniło, gdy prym zaczęły wieść animacje 3D. Wcześniej pełnometrażowe filmy rysunkowe, np. te z wytwórni Disneya w większości były sprawnie przeniesionymi adaptacjami bardziej i mniej znanych baśniowych historii i legend. Nota bene właśnie za to przywiązanie do tradycji animacje Disneya szanujemy po dziś dzień. Z perspektywy czasu można jednak stwierdzić, że animacja 3D albo dała twórcom więcej swobody, albo ekspresowo zmieniająca się rzeczywistość za oknami wymogła na nich, by zacząć z niej po prostu stroić sobie żarty i komentować wydarzenia ze świata realnego w światach fikcyjnych. Co oczywiście wpłynęło na jakość filmów dla dzieci.

W tym temacie zdecydowanie można przywołać filmy o Shreku, które zmieniły obraz animacji w oczach ludzi z całego świata, a intertekstualnymi nawiązaniami podbiły serca starszych widzów. Co ciekawe Shrek (2001) i jego sequele zakpiły z postaci i struktur bajek, pozostając przy tym sztandarowym przykładem schematycznej podróży bohatera*. Zażartowano tam nie tylko z bajkowych postaci, ale – przy okazji – m.in. z całego Hollywood i popkultury. Zasiedmiogórogród z luksusowymi posesjami Roszpunki i Kopciuszka, czy Wróżka Chrzestna śpiewająca Bonnie Tyler to jawny dowcip, oczko puszczone w stronę widzów i to niekoniecznie tych najmłodszych. No właśnie. Bo chyba właśnie z tego zdano sobie sprawę najbardziej – że na seanse dla dzieci przychodzą też rodzice, którzy może i byliby chętniejsi na rodzinny wypad do kina, gdyby twórcy animacji zaproponowali też coś dla nich. Z seansami kinowymi w dzieciństwie zawsze będę kojarzyć ojca, chrapiącego w fotelu obok. Dziś to czasem dorośli mają większy ubaw podczas oglądania bajek niż dzieci. Tak, to utarte stwierdzenie i nawet nie wiem czy prawdziwe, bo ani nie mam dzieci, ani sama nie czuję się taka znowu dorosła. Abstrahując od tego i mając na uwadze reakcje małych i dużych widzów w salach kinowych - chyba musi być w tym trochę racji.

http://25.media.tumblr.com/304d834b92a0fa4c90a0cb48040cfa4c/tumblr_mf4pfzhOwn1qc123zo1_250.gif 

Filmem, po którym zapaliło się w mojej głowie czerwone światło i zdałam sobie sprawę, że w kinie pojawiła się nowa jakość był Uniwersytet Potworny (2013), prequel znanych i kochanych Potworów i spółki (2001). W filmie tym dwójka głównych bohaterów Mike Wazowski i James P. Sullivan poznaje się na uczelni dla potworów, na której obaj mają pobierać nauki z dziedziny straszenia. Mike, ze względu na swoją mało straszną aparycję, musi nadrabiać znajomością teorii i staje się typowym kujonem, za to James stanowi jego przeciwieństwo – jest duży, włochaty i przerażający, a na naukę z podręczników szkoda mu marnować energii. Celem obu potworów jest praca w Monsters Inc, w której straszenie dzieci daje wymarzone profity. Finał potyczek między bohaterami i uczelnią jest taki, że obaj bohaterowie nie dostają odpowiedniego dyplomu i zamiast zostać zawodowymi straszakami lądują przy segregowaniu poczty. Jednak końcowe fotografie sugerują, że w końcu dopinają swego i wspiąwszy się po kolejnych szczeblach kariery w firmie zostają prawdziwymi straszakami. Bo taki właśnie morał płynie z tej opowieści – to, czy masz świetne wyniki w nauce albo to, że masz znane nazwisko i odpowiedni wygląd nie gwarantują ci niczego. Jest dużo niesprawiedliwości na tym świecie, NAWET w szkole i NAWET nauczyciele nie zawsze mają rację. Trzeba po prostu konsekwentnie dążyć do celu, nie oglądając się na nikogo i nie zwracając uwagi na niepowodzenia.


Niby nic nowego, ale Uniwersytet Potworny przekazuje tę naukę w tak odmienny sposób i w tak ciekawym kontekście, że nagle rzecz staje się prawdą objawioną. I tu właśnie zarysowuje się różnica, między animacjami, w których odrębność i naturalny talent świadczą o niezwykłej mocy i wyjątkowości, a droga od zera do bohatera stanowi spodziewaną oś przemiany bohatera. Wazowski i Sullivan w Uniwersytecie Potwornym stają się w finale - patrząc z pewnej perspektywy - nie bohaterami, a takimi zerami właśnie. Oczywiście tylko pozornie. Zyskują przyjaźń i motywację do działania na własną rękę. Bo przecież tak też może być fajnie i radośnie. Rzecz wydaje się oczywista, a jednak sprawia wrażenie wyjątku na tle podobnych animacji. Dlatego będę obstawać przy tym, że Uniwersytet Potworny jest przykładem nowej jakości w filmach dla dzieci. Dzięki Mike, dzięki James, ja też się od was czegoś nauczyłam. Mam nadzieję, że dzieciaki, które was oglądały również!

c.d.n.

http://24.media.tumblr.com/cabaee05237326200c75d085333f5c37/tumblr_movkb4h4b61rnr4rko1_500.gif


-----------------------------------------------------------------
*więcej na ten temat znajdziecie w publikacjach Josepha Campbella ("Bohater o tysiącu twarzy", "Potęga mitu") i Christophera Voglera ("Podróż bohatera. Struktury mityczne dla scenarzystów i pisarzy")