Mam 22 lata. Mam bloga którego prowadzę tylko wtedy, kiedy
mi się zachce, serial który na YT subskrybuje pół tysiąca ludzi, zespół z
którym tworzymy filmy na kanał stowarzyszenia studenckiego. Cierpię na wieczny
niedobór pieniędzy, przez 85% czasu myślę o dołujących rzeczach i od ponad pół
roku zazwyczaj na wszystko brakuje mi czasu.
Poza tym śpię z pluszakami, robię
bajzel wokół siebie w trzy sekundy i wypijam zapasy wina współlokatorce. A
przede wszystkim bezustannie szukam sensu i wmawiam sobie, że kiedy podejmę się
kolejnego projektu/wyzwania/pracy znajdę się bliżej jego odnalezienia.
Tylko że to chyba wcale nie jest tak, że jak ja się czegoś
podejmę i poczuję się potrzebna i znakomita w tym co robię, to nagle pomyślę
sobie „tak, jejku, życie jest wspaniałe, mogę tak bardzo się realizować!”.
Wcale tak nie jest. Wręcz przeciwnie. Im większej ilości wyzwań się podejmuję,
tym bardziej krytyczna wobec siebie jestem i zawsze chcę, by coś wypadło lepiej
i bardziej profesjonalnie. Co więcej – przez ten nadmiar spraw tracę kontakty z
przyjaciółmi i rodziną, nie potrafię skupić się na czytaniu książki, nie mogę
spokojnie obejrzeć filmu kiedy z tyłu głowy ciążą mi kolejne sprawy do
załatwienia. I kurczę, no nie wmówicie mi, że przesadzam, bo kwestią
niepodważalną drodzy państwo jest fakt, że każdy z nas jest inny. I inna dla
każdego jest też tzw. granica wytrzymałości.
Ale dzisiaj nie miałam się żalić ani też analizować swoich
smutków. Dziś miałam napisać o tych kilku chwilach absolutnie czystego
zadowolenia i poczucia, że jestem w tym miejscu gdzie trzeba i że, no, pięknie
jest. I może się zaśmiejecie, może się zdziwicie, a może popukacie się w czoło,
ale sytuacje o których mówię to najtrywialniejsze sprawy tego świata. Otóż
pierwszy raz kiedy doznałam absolutnego zachwytu momentem, to kiedy w pewne
wakacyjne popołudnie leżałam na podłodze, oglądałam 17 Again z Zackiem Efronem i czułam
zapach piekących się maślanych ciasteczek. Nie pamiętam, żebym przed tym
popołudniem doznała równie ogromnego poczucia zadowolenia. Pamiętam za to, że
kiedy powiedziałam jakiś czas później koleżance, że jedną z najszczęśliwszych
chwil w życiu była właśnie ta z oglądaniem 17 Again, podłogą i ciasteczkami to
stwierdziła, że muszę mieć w takim razie bardzo smutne życie.
No cóż. Bywa.
Wspomnieniem absolutnej szczęśliwości jest też dla mnie
kilka chwil z tegorocznego pobytu w Gdyni podczas Festiwalu Filmowego. Mogłabym
wymienić wiele takich najlepszych momentów (a ucięcie sobie 3-godzinnej drzemki
na plaży w słoneczne, wrześniowe popołudnie plasowałoby się dość wysoko w tym
rankingu) ale no kurczę, wspólne oglądanie z moimi kochanymi filmoznawcami
powtórki odcinka The Voice of Poland to 11/10 w skali odczuwania satysfakcji z
bycia taką Karoliną, lat 22. Tak, taka chwila właśnie zapadła mi w pamięć jako
chwila idealna.
I ok, może jeszcze dałoby się zrozumieć te dwie sytuacje. W
pierwszej, wiadomo, Zac Efron, ciasteczka maślane, kto by się nie cieszył. W
drugiej – wspólne spędzanie czasu ze znajomkami, ładna muzyka, świadomość że
oto jesteśmy nad morzem, a powietrze w Gdyni jest na pewno czystsze niż to w
Krakowie.
Ale, ale - jak wytłumaczyć fakt, że dzisiaj poczułam się
absolutnie, stuprocentowo zadowolona i ucieszona z momentu w którym jestem,
kiedy wracałam z wieczornego wypadu do sklepu spożywczego. I gdybym chociaż
zakupiła coś fajnego. Ale nie – mleko, masło, jakiś sok w promocji, mrożona
mieszanka warzyw... serio. Nic specjalnego. Ale oto wyszłam z tego sklepu i
skierowałam się w stronę swojego bloku. I przypomniałam sobie ile dzisiaj
rzeczy zawaliłam, gdzie nie poszłam bo się źle czułam i czego nie zrobiłam, chociaż
miałam to na liście od jakichś dwóch tygodni. Nie dość, że opanowała mnie
absolutna wesołość i zadowolenie z sytuacji swojego wracania ze sklepu z
plecakiem wypełnionym jedzeniem i, obowiązkowo, zapasem melisy, to jeszcze
poczułam się bliżej doskonałości bardziej niż kiedykolwiek w ostatnich kilku
miesiącach.
To chyba nie jest normalne.
Czy jest?