wtorek, 1 grudnia 2015

Moje najwspanialsze momenty w życiu

Mam 22 lata. Mam bloga którego prowadzę tylko wtedy, kiedy mi się zachce, serial który na YT subskrybuje pół tysiąca ludzi, zespół z którym tworzymy filmy na kanał stowarzyszenia studenckiego. Cierpię na wieczny niedobór pieniędzy, przez 85% czasu myślę o dołujących rzeczach i od ponad pół roku zazwyczaj na wszystko brakuje mi czasu. 

Poza tym śpię z pluszakami, robię bajzel wokół siebie w trzy sekundy i wypijam zapasy wina współlokatorce. A przede wszystkim bezustannie szukam sensu i wmawiam sobie, że kiedy podejmę się kolejnego projektu/wyzwania/pracy znajdę się bliżej jego odnalezienia.

Tylko że to chyba wcale nie jest tak, że jak ja się czegoś podejmę i poczuję się potrzebna i znakomita w tym co robię, to nagle pomyślę sobie „tak, jejku, życie jest wspaniałe, mogę tak bardzo się realizować!”. Wcale tak nie jest. Wręcz przeciwnie. Im większej ilości wyzwań się podejmuję, tym bardziej krytyczna wobec siebie jestem i zawsze chcę, by coś wypadło lepiej i bardziej profesjonalnie. Co więcej – przez ten nadmiar spraw tracę kontakty z przyjaciółmi i rodziną, nie potrafię skupić się na czytaniu książki, nie mogę spokojnie obejrzeć filmu kiedy z tyłu głowy ciążą mi kolejne sprawy do załatwienia. I kurczę, no nie wmówicie mi, że przesadzam, bo kwestią niepodważalną drodzy państwo jest fakt, że każdy z nas jest inny. I inna dla każdego jest też tzw. granica wytrzymałości.

Ale dzisiaj nie miałam się żalić ani też analizować swoich smutków. Dziś miałam napisać o tych kilku chwilach absolutnie czystego zadowolenia i poczucia, że jestem w tym miejscu gdzie trzeba i że, no, pięknie jest. I może się zaśmiejecie, może się zdziwicie, a może popukacie się w czoło, ale sytuacje o których mówię to najtrywialniejsze sprawy tego świata. Otóż pierwszy raz kiedy doznałam absolutnego zachwytu momentem, to kiedy w pewne wakacyjne popołudnie leżałam na podłodze, oglądałam 17 Again z Zackiem Efronem i czułam zapach piekących się maślanych ciasteczek. Nie pamiętam, żebym przed tym popołudniem doznała równie ogromnego poczucia zadowolenia. Pamiętam za to, że kiedy powiedziałam jakiś czas później koleżance, że jedną z najszczęśliwszych chwil w życiu była właśnie ta z oglądaniem 17 Again, podłogą i ciasteczkami to stwierdziła, że muszę mieć w takim razie bardzo smutne życie.
No cóż. Bywa.



Wspomnieniem absolutnej szczęśliwości jest też dla mnie kilka chwil z tegorocznego pobytu w Gdyni podczas Festiwalu Filmowego. Mogłabym wymienić wiele takich najlepszych momentów (a ucięcie sobie 3-godzinnej drzemki na plaży w słoneczne, wrześniowe popołudnie plasowałoby się dość wysoko w tym rankingu) ale no kurczę, wspólne oglądanie z moimi kochanymi filmoznawcami powtórki odcinka The Voice of Poland to 11/10 w skali odczuwania satysfakcji z bycia taką Karoliną, lat 22. Tak, taka chwila właśnie zapadła mi w pamięć jako chwila idealna.

I ok, może jeszcze dałoby się zrozumieć te dwie sytuacje. W pierwszej, wiadomo, Zac Efron, ciasteczka maślane, kto by się nie cieszył. W drugiej – wspólne spędzanie czasu ze znajomkami, ładna muzyka, świadomość że oto jesteśmy nad morzem, a powietrze w Gdyni jest na pewno czystsze niż to w Krakowie.

Ale, ale - jak wytłumaczyć fakt, że dzisiaj poczułam się absolutnie, stuprocentowo zadowolona i ucieszona z momentu w którym jestem, kiedy wracałam z wieczornego wypadu do sklepu spożywczego. I gdybym chociaż zakupiła coś fajnego. Ale nie – mleko, masło, jakiś sok w promocji, mrożona mieszanka warzyw... serio. Nic specjalnego. Ale oto wyszłam z tego sklepu i skierowałam się w stronę swojego bloku. I przypomniałam sobie ile dzisiaj rzeczy zawaliłam, gdzie nie poszłam bo się źle czułam i czego nie zrobiłam, chociaż miałam to na liście od jakichś dwóch tygodni. Nie dość, że opanowała mnie absolutna wesołość i zadowolenie z sytuacji swojego wracania ze sklepu z plecakiem wypełnionym jedzeniem i, obowiązkowo, zapasem melisy, to jeszcze poczułam się bliżej doskonałości bardziej niż kiedykolwiek w ostatnich kilku miesiącach.

To chyba nie jest normalne.

Czy jest?