wtorek, 29 kwietnia 2014

Grace Kelly - 5 ciekawostek o ikonie Hollywood

Problem z Grace Kelly jest taki, że nie wiadomo komu wierzyć.


Grace Kelly (1929-1982)


W relacjach jednych jest elegancką damą, utalentowaną i dobrze wychowaną, mającą w sobie nieodparty urok i namiętność, którą skrywa twarz delikatnej blondynki. W oczach drugich jawi się jako podstępna femme fatale, która spała ze wszystkimi współpracownikami na planach filmowych, odbijała żonom mężów i usidliła nieświadomego jej romansów Rainiera III Grimaldiego, księcia Monako. 

Moje pojęcie o Grace wywodzi się z książki Wyższe Sfery. Życie Grace Kelly napisanej przez Donalda Spoto. To słynny biograf gwiazd, który prywatnie przyjaźnił się z księżną Monako. Jak sam napisał w przedmowie, nie starał się wybielić wizerunku Kelly, a jedynie przedstawić ją taką, jaka była w jego oczach. W swojej książce uparcie dementuje informacje o licznych miłosnych podbojach aktorki, połowę z nich uważając za bzdury wyssane z palca. Nie da się jednak oprzeć wrażeniu, że książka napisana jest z poczuciem sympatii i podziwu dla Grace. Spoto skupił się przede wszystkim na okresie życia Grace, do momentu ślubu z księciem Rainierem III. Kolejne informacje z życia aktorki są wyrywkowe i nie tak dokładne, jak choćby te z czasów dzieciństwa. I tu rodzi się pytanie - czy w życiu księżnej były momenty, które Spoto najzwyczajniej w świecie wolał przemilczeć?

Sięgnęłam do starych, dobrych Googli, oraz do ostatniego artykułu o księżnej w Wysokich obcasach extra (nr 3 [24] maj 2014). Wszędzie wspomina się o trudnym, pełnym samotności, rozczarowań i tęsknotą na aktorstwem małżeństwie z księciem. Mówi o ciężkiej depresji, a nawet alkoholizmie. Spoto w swojej książce zwrócił uwagę na fakt, że Grace wydawała się momentami nieco wycofana i smutna, lecz małżeństwo z Rainierem opisywał ogólnie rzecz biorąc, za szczęśliwe. Co innego sugerują pierwsze recenzje filmu Grace Księżna Monako (2014) - wyczytać z nich można, iż Rainier przedstawiony został tam jako małżeński dyktator, próbujący podporządkować sobie amerykańską żonę. Rodzina Grimaldich, oraz potomkowie Grace i Rainiera nie zaaprobowali filmu, uważając, że pełen jest bzdur i przekłamań. I komu tu wierzyć?

Jestem zdezorientowana. Wiem, że nic nie wiem. I najgorsze jest to, że prawdopodobnie nie dowiem się nigdy, jak było naprawdę. Są jednak fakty, które w całym chaosie niedomówień i tajemnic wydają się być zupełnie prawdziwe i subtelnie uzupełniają wizerunek aktorki, który znamy z fotografii, filmów, czy artykułów. Na przykład:


5 ciekawostek o Grace Kelly

1. Od dziecka nosiła białe rękawiczki
Grace miała surową matkę, nauczycielkę w szkole dla dziewcząt, która ogromną uwagę przykładała do dobrych manier. Nauczyła Grace nawyku noszenia białych rękawiczek, co przykładna córka praktykowała na co dzień, również jako dorosła kobieta. Była z tego powodu nieraz wyśmiewana, ponieważ rękawiczki uważano za akcesorium staroświeckie i niemodne. Po latach stały się symbolem stylu Grace i do dziś kojarzą się jako synonim elegancji i dobrego smaku. Brawo!

2. Miała znaczną wadę wzroku
Ludzie, którzy nie znali Grace osobiście, uważali ją za osobę zimną i wyniosłą, która trzyma na dystans innych. Fakt był taki, że aktorka miała dużą wadę wzroku i ledwo widziała na odległość ok. 3 metrów. Ciężko było jej stroić sympatyczne miny do innych, stojących nieco dalej ludzi, a co dopiero nawiązać z nimi kontakt wzrokowy.

3. Hitchcock był w niej zakochany
Zagrała w 3 filmach Hitchcocka i była jego ulubienicą. Na planach filmowych dużo plotkowano, że reżyser jest po uszy zakochany w aktorce i prawdopodobnie było to prawdą. Nigdy jednak ta relacja nie utraciła platonicznego wymiaru. Ponieważ jednak Hitch miał dość despotyczne zapędy i chciał mieć Kelly tylko dla siebie, w pewnym momencie aktorka zrezygnowała w uczestniczeniu w jego kolejnych produkcjach. Na zawsze pozostali jednak przyjaciółmi. Co ciekawe, po odejściu Grace, Hitchcock próbował odtworzyć ją w osobach swoich kolejnych aktorkek - m.in. Tippi Hedren, czy Kim Novak. Dziwnie znajomym wydaje się wątek w Zawrocie głowy (1958), w którym bohater - James Stewart, próbuje wykreować utraconą ukochaną z nowo poznanej kobiety (no, prawie. Kto widział, wie jak jest).

4. Rainier III i Grace wysłali do siebie listy w tym samym dniu
Po ich pierwszym spotkaniu w 1955r., które trwało zaledwie pół godziny i było efektem akcji marketingowej, wymyślonej na potrzeby reklamy jednej z francuskich gazet okazało się, że ta dwójka przypadła sobie do gustu. Kiedy Grace wróciła do USA postanowiła napisać list do Rainiera wyrażający jej podziękowania za miłą rozmowę i spotkanie. Rainier wpadł na podobny pomysł. Zauroczony amerykańską aktorką napisał o tym, jak bardzo było my przyjemnie rozmawiać z panną Kelly i tym podobne uprzejmości. Listy do siebie wysłali w tym samym dniu. Tak narodziła się ich romantyczna korespondencja, która w efekcie doprowadziła tę parę do ołtarza.

5. Do końca życia trzymała Oscara za rolę w Dziewczynie z prowincji (1954) na nocnym stoliku
Nagroda Akademii Filmowej była dla Grace ukoronowaniem jej ciężkiej pracy. Lata przeznaczone na kształcenie się w aktorstwie wreszcie zaowocowały. Grace nie była typem aktorki, która Oscara uważała za mało znaczący dodatek do kariery. Niestety, w czasie kiedy otrzymała nagrodę nie miała z kim się cieszyć, jej życie uczuciowe nie było w tym czasie zbyt kolorowe. O swoim powrocie do pustego mieszkania wspominała po latach: "Było nas dwoje. Ja i Oscar. Ta chwila należała do najbardziej samotnych w moim życiu". Kiedy została księżną Monako statuetka stała w jej pokoju, na nocnym stoliku. Po śmierci Grace, jej syn, książę Albert postawił Oscara w swoim salonie.

Grace Kelly została ikoną Hollywood. Co prawda, po zamążpójściu tęskniła do aktorstwa i planowała powrót na wielki ekran, niestety spektakularny powrót nie był jej dany. Zmarła wskutek obrażeń wewnętrznych, których doznała w wypadku samochodowym w 1982. Podczas prowadzenia pojazdu straciła przytomność (prawdopodobnie był to atak apopleksji) i samochód runął w przepaść.



Fakty zaczerpnięte zostały z książki:

Donald Spoto, Wyższe sfery. Życie Grace Kelly, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław, 2010


piątek, 18 kwietnia 2014

Wyzwanie: Superbohaterzy

Fakt jest taki, że mam braki w dziedzinie super-bohaterskich filmów.

W podstawówce uwielbiałam Spider-mana. Nie komiks, ani nie kreskówkę, bo się ich najzwyczajniej w świecie bałam, ale po prostu - postać człowieka-pająka. I filmy z Tobeyem Maguirem. 
Niestety, moją fascynację szybko ugasili koledzy ze szkoły, którzy byli oczytani w komiksach, wyoglądani w kreskówce i szydzący z mojej niewiedzy i faktu, że na domiar tego wszystkiego jestem dziewczyną. 

Później było niewiele lepiej. Gimnazjum utwierdziło mnie w przekonaniu, że wszelkie fanowanie supermocom jest wstydliwe i dziecinne. I znałam tylko jeden ośrodek kultu Mrocznego Rycerza (2008). Swoją szkolną ławkę, przy której odtwarzało się z koleżanką scenę wbijania w oko ołówka (nie tak znowu dokładnie, oczywiście), dorysowywało uśmiechy Jokera na twarzach i jadło kanapkę z pojemnika z Batmanem. 

Niestety, wiszące nad głową poczucie niedojrzałości tych czynów przesądziło o tym, że nie byłam na bieżąco z kolejnymi super-produkcjami. Przegapiłam kilka ważnych tytułów i może nie rozpamiętywałabym tego tak bardzo, gdyby nie studia. Tutaj nagle dowiedziałam się, że całe moje życie, pełne lęku przed wyobcowaniem z powodu oglądania marvelowskich filmów było stracone. I że lubienie Spider-mana nie jest złe, nawet jeśli się nie czytało komiksów. Uff!

Co prawda, braki zaczęłam nadrabiać już jakiś czas temu, ale wciąż nie jestem gotowa, na obejrzenie Avengersów (2012), co jest moim obecnym celem wyzwania. Ponieważ moi znajomi organizują niedługo domowe party w superbohaterskim stylu, mam dodatkową motywację, by się zainspirować co do wyboru kostiumu i temu podobnych, cudownych dziwactw.

Jakie konkretnie filmy powinnam nadrobić? Mam kilka pomysłów, ale chciałabym poznać również Wasze - może jesteście bardziej obeznani w temacie.  


Czas na pierwsze wyzwanie Kinem w Oko 

Deadline: 18 maja

Motywacja: super-impreza

Cel: uzupełnienie przynajmniej siedmiu (tak sobie wymyśliłam, bo tylu było członków Ligii Sprawiedliwych - pamiętacie?) super-filmowych braków

Cel+ zbadać, czy istnieje superbohater bardziej stylowy, od Thora w oversize'owej pelerynie


oraz ktoś cudowniejszy, od Lokiego


no way.



środa, 9 kwietnia 2014

National Theatre Live - 'Frankenstein'

W niektórych większych i mniejszych kinach zobaczyć można pokazy spektakli londyńskiego National Theatre. Nagrania zostały zrealizowane na żywo, przy udziale widowni. Dzisiaj kilka słów o 'Frankensteinie' (2011) Danny'ego Boyle'a, którego widziałam właśnie w ten sposób. 



Historia monstrum, które tworzy doktor Victor Frankenstein od lat trzyma wysoką pozycję w popkulturowym kanonie. Wszystko zaczęło się od Marie Shelley, pisarki, która – według jednej z wersji wydarzeń – uczestniczyła kiedyś w pokazie Nikola Tesli, naukowca badającego zjawisko prądu. Podobno podczas takiego widowiska, Tesla pokazywał zebranej publiczności działanie elektryczności na martwych stworzeniach. Konwulsje, w które wprowadzane zostały ciałka żab i innych żyjątek, zainspirowały Shelley do napisania opowieści o naukowcu, który ożywia stworzonego z martwych narządów człowieka. Nowela została wydana w 1818r. 

200 lat później historia Frankensteina wydaje się być wciąż na topie. Co rusz powstają kolejne adaptacje filmowe, jak 'Ja, Frankenstein' (2014), czy sceniczne, jak spektakl Boyle'a. Sztuka, o której dziś mowa, jest adaptacją noweli Shelley przez Nicka Deara. Premiera Frankensteina odbyła się 5. lutego 2011 w Royal National Theatre w Londynie, a w główne role wcielili się Benedict Cumberbatch, oraz Johnny Lee Miller. By każdy z nich lepiej zrozumiał relację kreatora – stworzenia, Boyle (którego znamy jako twórcę, m.in. Slumdoga [2008]) zadecydował, że aktorzy będą grali te role na przemian. Od jakiegoś czasu kopie krążą po kinach całej Polsce. Widziałam obie wersje i oto, co mam do powiedzenia.

Po pierwsze – to nie jest pusta historia o bezmyślnej kreaturze, która zabija wszem i wobec, bo użyto u niej mózgu mordercy (jak we Frankensteinie z 1931). Spektakl Boyle’a skupia się na postaci Potwora, jako stworzeniu, które całkowicie ukształtował świat zewnętrzny. Frankenstein jest jego kreatorem, daje mu życie. Wieśniacy szydzą z wyglądu kreatury - Potwór już zawsze będzie odczuwał z tego powodu wyalienowany od innych. Pewien niewidomy staruszek zapewnia go, że Potwór znajdzie kiedyś kogoś, kto go pokocha takim, jaki jest. Uczy go mówić, czytać, deklamować. Daje mu również słowo, że monstrum zostanie zaakceptowane przez rodzinę. Oczywiście obietnica nie zostaje dotrzymana - syn staruszka wypędza Potwora, a ten poznaje, czym jest ludzkie kłamstwo. Szalę goryczy przepełnia sam Victor Frankenstein. Początkowo obiecuje, że stworzy partnerkę dla Potwora, w efekcie jednak zabija ją, gdy okazuje się, że monstrum rozumie lepiej od niego, co znaczy kogoś kochać.

Można traktować Frankensteina jako przypowieść o człowieczeństwie, moralności, różnicy między dobrem i złem. Można dostrzec rozrywkowe walory widowiska – fantastyczną scenografię, przepiękną oprawę muzyczną i rewelacyjną grę aktorów. W oczy rzuca się filmowa wyobraźnia Boyle'a. To nie jest spektakl ani statyczny, ani skromny w środkach wyrazu. Rozmach i dynamika rzucają się w oczy od pierwszych chwil, toteż zadowoleni powinni być również ci, którzy w teatrze zbyt często nie bywają. 

Nie da się jednak obejrzeć tego spektaklu bez cienia refleksji nad tym, co Frankenstein mówi o nas samych. Potwór ma pewną przewagę nad zwykłymi ludźmi. Widok wschodzącego słońca, dotyk deszczu, zapach trawy wprawiają go w ekscytację. Pierwsze, postawione z wielkim trudem kroki, to okazja do wydania radosnego okrzyku. Potwór chce zadawać pytania o to kim jest, czym jest życie, czym miłość. Co więcej - żąda na nie odpowiedzi. My, widzowie traktujemy takie pytania jako banały, nad którymi czasem się zastanowimy, ale najczęściej w samotności, jedynie we własnych myślach, z poczuciem zawstydzenia przed innymi. Potwór, mimo odrzucenia przez społeczeństwo, mimo kolejnych zawodów, które doznaje przez ludzi, wciąż ma odwagę je stawiać.


Ciężko jest znaleźć balans w tej historii między współczuciem, a pogardą. Między zrozumieniem, a brakiem akceptacji. Niby wiadomo, czym kieruje się Potwór mszcząc się za kolejne niedotrzymane obietnice. Skąd jednak wie, jak zadać cierpienie innym w sposób tak skrajny, jak choćby morderstwo? Czy są to jedynie wyniki obserwacji świata, czy to może natura człowieka - bo Monstrum bliżej człowiekowi, niż innemu stworzeniu - jest zła u swych podstaw? To jedno z wielu pytań, jakie nasuwają się podczas spektaklu Boyle’a. Przynajmniej mi.

Nie wiem, kto lepiej zagrał postać Potwora, czy Lee Miller, czy Cumberbatch. Nie wiem, co jest takiego w tym widowisku, że wprawia mnie w tak ogromny zachwyt. Wiem jednak, że z czystym sumieniem mogę polecić ten spektakl każdemu, kto rozważa taką decyzję. Ja za swój bilet nie musiałam płacić, wygrałam wejściówkę w konkursie. Kiedy jednak w trakcie oglądania myślałam o tym, jak blisko byłam przegapienia tej okazji doszłam do wniosku, że to widowisko - jakby nie patrzeć - warte każde pieniądze. Jeśli w waszym mieście wyświetlają ten spektakl nie czekajcie, wydajcie te 30, 40 złotych. Na pewno nie zapomnicie tej wizyty. 

Więcej o spektaklu: http://ntlive.nationaltheatre.org.uk/productions/16546-frankenstein