wtorek, 27 sierpnia 2013

Filmy o nastolatkach. Co tu oglądać?!

Dorastanie to strasznie ciężka sprawa. 

Wiecznie zbuntowani, pełni sprzeczności, wydumanych ideałów, sprzeciwiający się wszystkiemu na świecie. Taki obraz nastolatków istniał jeszcze do niedawna w światowej kinematografii. Odkąd w ogóle odkryto istnienie tej "grupy społecznej", zepchnięto ją na dalszy plan twierdząc, że rozbuzowani hormonami imprezowicze nie będą mieli za dużo do powiedzenia w kinie. Wystarczy przejrzeć kilka wyrywkowych tytułów, gdzie twórcy uczynili ich swoimi bohaterami, a zorientujemy się jak pobieżny i stereotypowy obraz oglądaliśmy przez lata. Bo, na przykład, takie Grease (1978) prezentuje typową walkę płci i seksistowski podział na obóz chłopaków i dziewcząt. One marzą o wielkich miłościach i powabnym wyglądzie, oni o zaliczaniu dziewczyn, szybkich samochodach i misternie ułożonych fryzurach. Przez kolejne lata filmy będą opierać się na jednych i tych samych wzorcach. Nastolatkom na całym świecie nie pomoże hit końca lat 90. American Pie (1999), który przedstawia ich jako bezmózgie wybryki natury bez perspektyw na stanie się odpowiedzialnymi dorosłymi. Zbierająca plony po wspomnianym filmie Cała ona (1999) to, oczywiście, konflikt uczuciowy, podział na frajerów i liderów w amerykańskim liceum, imprezy w bikini i żałosne reality-show w tle, którym zachwycają się rzesze. 

Nastolatki-indywidualiści? Postacie Lydii w Soku z żuka (1988), czy Wednesday w Rodzinie Addamsów (1991) uosabiają mroczną, niezbadaną naturę zbuntowanego dziecięcia, które swoją odrębność będzie wyrażało przez permanentne przygnębienie i mroczny ubiór. No bo przyznajcie sami, z czego tu się cieszyć, skoro traktują was jako zabawne elementy w modelu rodziny? Mówiąc o indywidualistach nie zapominajmy też o nastolatkach-spryciarzach, pokroju Tomka Sawyera, którzy lata temu przodowali w polskiej kinematografii, lecz których jedynym wyraźnym celem była beztroska Podróż za jeden uśmiech (1972) lub przeżycie wakacji z duchami. Dziś tacy samowolni Tomkowie są mniej popularyzowani. Ich miejsce zajęli przeznaczeni do wyjątkowych misji bohaterzy w typie Harry'ego Pottera, czy Percy'ego Jacksona (tego drugiego znam tylko ze słyszenia!) - rozumiecie, co mam na myśli?

Wspominając o tych produkcjach nie mam zamiaru ich dyskredytować, a jedynie zwrócić uwagę na to, w jakim kierunku podąża obecnie wizerunek nastolatka w kinie. Co prawda ciągle powstają klasyczne, zabawne teen-movies, których fabuła będzie opierać się na braku porozumienia z rodzicami, problemach miłosnych, czy z rówieśnikami. Na szczęście powstają pozycję, które zwracają uwagę na problem z tożsamością, podjęciem decyzji co do przyszłej drogi życiowej, czy niemożności poradzenia sobie z własnymi uczuciami. Bo choć może dwadzieścia lat temu problemem jakiejś Marie było zakochanie w oziębłym Nicolasie, lecz dziś podobna Marie będzie musiała sprostać rywalizacji o względy wybranka z własnym przyjacielem (Wyśnione miłości [2010]). Wednesday Addams w przeszłości nie odzywała się do ludzi w ramach buntu, bo taki miała kaprys, lecz dziś śluby milczenia Dwayne'a Hoover'a (Mała Miss [2006]) będą trwać, póki chłopak nie spełni swego marzenia dostania się do Akademii Lotnictwa, co oczywiście nie będzie tak proste, jak przypuszczał. 

Chcąc przekonać się, jak wyglądają dzisiejsi nastolatkowie, śmiało można sięgnąć po film Charlie (2012).  To adaptacja książki o tym samym tytule. Główny bohater boryka się z wieloma problemami – jego najlepszy przyjaciel popełnił samobójstwo, a on sam jest outsiderem i popychadłem. Jednak sytuacja nieco zmienia się, gdy Charlie zaprzyjaźnia się z rodzeństwem - Sam i Patrickiem. To niepoprawni marzyciele, imprezowicze, a przy tym całkiem mądrzy ludzie, którzy wraz z głównym bohaterem stworzą nietypowe trio i będą zmagać się z trudnościami młodzieńczych lat. Tym, co wyróżnia ten film to jego bezpretensjonalność. Nie dojrzy się tu taniego efekciarstwa, ni błahych dylematów w stylu „przespać się z najwyższą, czy najchudszą dziewczyną w szkole”. Problemy tych dzieciaków dotyczą ich samoświadomości, wynikają z dzieciństwa i błędów, które popełnili. Takiego filmu o nastolatkach nie było od dawna. No. Chyba, że do w miarę wiarygodnych zaliczymy całkiem udaną produkcję Moja łódź podwodna (2010), z typem bohatera podobnym do Charliego. Oliver może jest trochę bardziej egzaltowany, a cały film nakręcony z większym przymileniem się do widza, uderzający w sentymentalne struny. Ale mimo to, warto zwrócić na niego uwagę.

Chciałabym jednak zaznaczyć, że jest to opinia osoby, która filmy takie jak Marzyciele (2003) oznacza za pretensjonalne, Project X (2012) za nic nie wnoszące, a Spring Breakers (2012) za ciekawy eksperyment filmowy, nie zaś obraz mówiący o trudach i słodyczach dorastania :)

niedziela, 11 sierpnia 2013

Transatlantyk Festival 2013 - moje wrażenia

Na Transatlantyk Festival trafiłam właściwie przypadkiem i na krótko. Ba, nawet nie do końca wiedziałam o co chodzi, przez co teraz mam niemałe wyrzuty sumienia. Fakt, iż festiwal odbywa się dopiero trzeci raz to żadne wytłumaczenie. Jest równie godny uwagi jak inne filmowe wydarzenia w Polsce. W Poznaniu spędziłam całe dwa festiwalowe dni. Można powiedzieć, że po tak krótkim doświadczeniu nie będę miała nawet czego opowiadać – akurat!

Transatlantyk to festiwal filmu i muzyki w jednym. Powstał z inicjatywy kompozytora Jana A.P. Kaczmarka, którego doskonale pamiętamy, jako laureata statuetki Oscara w 2005 r. za muzykę do filmu „Marzyciel”. Postać tego artysty jest kluczem i podstawą do sukcesu Transatlantyku. Dzięki rozbudowanemu doświadczeniu zawodowemu Kaczmarka na tegorocznej edycji można było poznać takich mistrzów, jak reżysera Petra Zelenkę, czy kompozytora Marco Beltramiego. Poza tym ścisła wizja festiwalu, różnorodność proponowanego programu i profesjonalizm w każdym calu, składają się na świetlaną przyszłość tego wydarzenia.

Podczas tego festiwalu na pewno nie da się nudzić. Poza różnorodnymi sekcjami filmowymi oferującymi, w tym roku, m.in. filmy prezentowane na festiwalu w Sundance, Transatlantyk oferował jedyne na świecie kino łóżkowe, gdzie podczas seansu można było rozkoszować się wygodami stylowego mebla. Za fantastyczne doświadczenie uważam obecność na konkursie TRANSATLANTYK Film Music Competition 2013. Do dwóch materiałów filmowych – krótkometrażowej animacji Pixara Pigeon: Impossible i fragmentu filmu Agnieszki Holland Trzeci cud, młodzi kompozytorzy przygotowali własne interpretacje muzyczne. Mimo, iż obserwowałam tylko pierwszą część konkursu zrobiła na mnie ogromne wrażenie i uświadomiła w jak różny sposób można zmieniać charakter filmu przez melodię.

Poza tym egzamin zdały interesujące spotkania z wykładowcami warszawskiej SWPS, warsztaty z twórcami kina, czy codzienna rozrywkę w postaci silent disco, gdzie zwykli uczestnicy mogli bawić się obok festiwalowych gwiazd (wyobrażacie sobie obecność na jednej imprezie z Leszkiem Możdżerem? No właśnie!). Dużym smaczkiem była wizyta artystki Yoko Ono, która została uhonorowana najważniejszą nagrodą festiwalu TRANSATLANTYK GLOCAL HERO AWARD oraz jej jedyny koncert w Polsce (szczerze powiedziawszy, słuchając relacji naocznych świadków tego wydarzenia – nic dziwnego, że jedyny).

Tym, co uważam za ogromny atut festiwalu, to możliwość czerpania z niego garściami bez wydawania fortuny. By spotkać się z wspomnianym Petrem Zelenką, lub porozmawiać z Marianem Dziędzielem wystarczyło wypełnić stosowny formularz zgłoszeniowy w Internecie i voila! Bez żadnych opłat, ukrytych kosztów. Bilety na pokazy festiwalowe w niektórych sekcjach również były darmowe, a jeśli nie, kosztowały równe 10zł, co nie jest kwotą wygórowaną. Ponieważ miałam w tym roku okazję przyjrzeć się krakowskiemu Off Plus Camera widzę ogromną różnicę w rodzaju widzów i słuchaczy. Ponieważ na Transatlantyk może przyjść każdy i nie wyda przy tym milionów monet, publiczność – czyli w tym przypadku raczej młoda, studencka i niezamożna - jest zaangażowana i głodna wiedzy. Pytaniom do twórców filmowych nie było końca, co wywołało u mnie niemały podziw. Tak właśnie powinny wyglądać podobne spotkania, co w przypadku wspomnianego Off Plus Camera z mojej perspektywy wyglądało zgoła inaczej.

Podsumowując: Transatlantyk to festiwal zorganizowany z dużym rozmachem i na wysokim poziomie, wychodzący naprzeciw publiczności i integrujący sympatyków kina. Oryginalny, ciekawy i pozytywny. Wydarzenie to będę z zapałem polecać każdemu, kto będzie pytał mnie o opinię i na pewno wybiorę się tam w przyszłości. Was również zachęcam, do zaznaczenia w kalendarzu kilku sierpniowych dni 2014 r. Warto!


www.transatlantyk.org

wtorek, 6 sierpnia 2013

Zagrajmy to jeszcze raz... czyli "Jeździec znikąd"

Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem Rejs (1970)

UWAGA: delikatne spojlery. Ale i tak większości domyślicie się po pierwszych minutach filmu :)


Dla zasady odkrywczo stwierdzę, że kwestia lubimy to, co znamy, tyczy się również kina! I są tego świadomi częściej twórcy filmów, niż sami widzowie. Dlatego też kino przygodowe będzie czerpać z Indiany Jonesa, a komedie romantyczne z Bezsenności w Seattle. Takie życie! Zdarzało się już w przeszłości, że twórcy świadomie kalkowali postacie z innych produkcji, czy to w ramach parodii, czy uatrakcyjnienia obrazu. Filmem, który świadomie operuje takimi zapożyczeniami jest też Jeździec znikąd (2013), który właśnie możecie oglądać na ekranach kin.

Generalnie chodzi o to, że zasuszony Indianin Tonto (Johnny Depp), który jest - co tu dużo mówić - obiektem muzealnym, opowiada jednemu ze zwiedzających, czyli małemu, słodkiemu chłopcu, o swoich dawnych przygodach na Dzikim Zachodzie. Poznajemy historię Johna Reida (Armie Hammer - potrafi wpaść w oko i ucho), młodego prawnika, który ogląda świat przez pryzmat kodeksu i jedyna droga ku sprawiedliwości wiedzie, według niego, przez sąd. Rozumiecie? Dziki Zachód, kowboje, rewolwery i Indianie. Gdzie tu miejsce na sądy? Oczywiście poglądy naszego bohatera będą musiały zostać poddane próbie, gdy przyjdzie mu się zmierzyć z przestępcą Butchem Cavendishem (wyrazisty William Fichtner) i pomścić śmierć brata. Wtedy już z maską na twarzy i Indianinem Tonto u boku. Wniosek - fabuła nie powala oryginalnością. Dlaczego więc, przez większość filmu, oglądałam go z bananem na twarzy?

To wszystko już kiedyś widzieliśmy. Jest sobie dobry, biały bohater (tu nawet dosłownie, bo jeździ na białym koniu i w białym kapeluszu) o silnej motywacji (pomszczenie śmierci brata), jest jego upierdliwy towarzysz, który w razie potrzeby zamieni się w roztropnego mentora; jest jakiś romans w tle; jest czarny bohater i ostateczna rozgrywka w kulminacyjnym momencie. Dużo strzelanek i pojedynków okraszonych humorem, wszak oglądamy kino familijne. Było, było, było. Ale szczerze powiedziawszy tak rozrywkowego filmu i tak dobrego w swej popcornowej formie nie było od czasów Piratów z Karaibów. Nieprzypadkowo obie projekty łączą w zasadzie te same nazwiska. <w tym momencie rozbrzmiewają brawa dla reżysera, Gore Verbinskiego - facet wie, co robi>

Konwencję Jeźdźca... najprościej określić, jako popkulturowy kolaż, złożony z elementów, które tworzą kino od lat. Doszukamy się tu zarówno oczywistych nawiązań do Zorro, Winnetou, czy do Pewnego razu na Dzikim Zachodzie Sergio Leone, które wręcz jest w niektórych scenach wizualnie cytowane. Ale jeśli sięgniemy głębiej, możemy natrafić na całkiem zaskakujące, biorąc pod uwagę estetykę westernu, kalki. Zadziwiająco znajome są widowiskowe strzelanki z rozpryskującym się szkłem i postać Rudej (Helena Bonham-Carter), która w swej zdobionej nodze z kości słoniowej ukrywa nic innego, jak broń maszynową. Oko cieszą też rozwiązania stylistyczne (wystrzeliwane kule), a’la Matrix. Gdzieś w sieci ktoś wspominał nawet o kalce z Władcy Pierścieni – osobiście nie pamiętam takowej, ale wierzę, że mogła się pojawić! Poza tym wspomniany slapstick, który z powodzeniem potrafi rozładować napięcie i ubawi zarówno najmłodszych, jak i starszych widzów. 

Widowiskową i precyzyjnie dopracowaną stronę wizualną Jeźdźca... uzupełnia muzyka Hansa Zimmera. Jest świetną przyprawą, choć po seansie nie sposób będzie zanucić sobie konkretną melodię. Za to w pamięci pozostanie na pewno, utwór umilający oglądanie ostatecznej rozgrywki, czyli uwertura z opery William Tell Gioacchina Rossiniego. Tyle razy już słyszeliśmy to w kinie i nadal zdaje egzamin! Wydaje się, jakby pojedynek był specjalnie zgrany z rytmem tej żywej melodii.



Czy są zatem jakieś minusy? Oczywiście.
Okropny wątek miłosny. Główny bohater miał jakieś relacje z żoną swojego brata. My widzimy, że brat umiera, a oni nadal się sobie podobają. I byłoby fajnie, gdybyśmy wiedzieli co w niej takiego pociągającego. A tu ani charakteru, ani klimatycznej urody – subiektywnie oceniając.: Ruth Willson, jako Rebecca, to zdecydowanie nie mój typ kobiety :) Kolejnym minusem są słabo rozwinięte postacie poboczne, które ubarwiłyby fabułę, jak postać Rudej, czy Collinsa, który zdradza swoich towarzyszy dla zysku, co w efekcie prowadzi do śmierci brata Johna Reida. 

Podsumowując - film godny polecenia, o ile lubicie ten typ humoru i groteskowe spojrzenie Verbinskiego na świat. Jeździec... to gratka dla fanów kina, którzy śmiało mogą tropić w nim kolejne zapożyczenia z filmów. Wspomniałam jedynie o kilku, choć zapewne znalazłoby się więcej podobnych kąsków. 
Mimo, iż tempo filmu nie zawsze jest wyrównane, to niemal dwuipółgodzinna produkcja nie dłuży się ani przez chwilę. Może jedynie przez jakiś czas wkracza na zbyt podniosłe tony i traci swoją lekkość, ale za to później wraca na właściwe tory, by zachwycić spektakularnym pojedynkiem między dobrem i złem. 
Obejrzyjcie. Coś czuję, że szykuje się kontynuacja!



Jeździec znikąd
The Lone Ranger
reż. Gore Verbinski
USA, 2013
premiera PL: 19 lipca 2013