niedziela, 28 grudnia 2014

Podsumowanie kulturalnych doznań - 2014

Podsumowania, szczególnie te na koniec roku czasami bywają dość ciężkie. 

Wartościowanie niektórych wydarzeń nieraz sprzyja rozczarowaniom, a zorientowanie się, że noworoczne postanowienia zostały zrealizowanie jedynie w połowie może poważnie zdołować. I odwrotnie - gdy okaże się, że zrobiliśmy więcej niż początkowo było zaplanowane miło się zaskakujemy. W 2014 rok wchodziłam z zapałem do pogłębiania filmowo-medialnych zainteresowań i chęcią przejęcia władzy nad światem. Drugiego celu nie osiągnęłam, a pierwszy? Zapraszam na moją szybką podróż wirtualnym Tardisem przez mijający rok.



W lutym wyjechałam na festiwal Berlinale. Dziesięć dni kinowych wrażeń, posmakowanie splendoru wydarzenia na skalę światową, zobaczenie na własne oczy wielkich nazwisk Hollywood – z tym kojarzyć będę wyjazd i o tym będę opowiadać wnukom. W sekrecie jednak mogę wam napisać, że po Berlinale równie mocno, a może nawet i bardziej pamiętam oczekiwanie w długiej kolejce po wejściówki, wegańskie śniadania w eko-hotelu, długie podróże metrem, dosypianie w salach kinowych i szybkie kawy na Potsdamer Platz. Czy było warto? Było! I żal nieco ściska serce, gdy pomyślę sobie, że studencką akredytację można uzyskać jedynie raz.

Potem przyszedł maj i rewelacyjna perspektywa spędzenia długiego weekendu, czyli akredytacja medialna dla Kinem w Oko na Off Plus Camerę. Naoglądałam się filmów za wszystkie czasy i - to przede wszystkim! - widziałam Benedicta Cumberbatcha. Po Offie rozpoczął się Krakowski Festiwal Filmowy i praca przy Gazecie Festiwalowej. Świetne, pouczające doświadczenie. Po drodze zaczęłam praktyki przy wystawie Stanley Kubrick w Krakowie, a pod koniec miesiąca dowiedziałam się podstaw z historii superbohaterskich komiksów na konferencji naukowej Komiks Kon. W czerwcu wzięłam udział w Wielkiej Fandomowej Grze Terenowej na rodzimym wydziale WZiKS i zaintrygowana wydarzeniem postanowiłam w przyszłości wybrać się na prawdziwy konwent.

Wakacje nigdy nie należały do moich ulubionych części roku, a te w 2014 tylko to potwierdziły. Podczas gdy znajomi balowali na Nowych Horyzontach, Festiwalu w Kazimierzu i w Gdyni ja próbowałam zarobić trochę pieniążków. Dwa z trzech etatów były powiązane stricte z filmem, ponieważ udało mi się popracować przy kinie letnim nad Wisłą, gdzie przypomniałam sobie kilka fajnych tytułów, oraz w jednym z multipleksów, gdzie miałam możliwość obejrzenia na bieżąco co ciekawszych premier. Kino letnie skończyło się wraz z letnią pogodą, w multipleksie wytrzymują chyba tylko ci, z psychiką ze stali. Mojej nie zahartowały nawet dwie przeprowadzki, które odbyły się dokładnie w tym czasie i dzielił je okres miesiąca. Polecam, hardcore.

Na szczęście na początku września udało mi się wyskoczyć na dzień konwentu Polcon do Bielska-Białej, gdzie paradowałam jako Will Graham i uścisnęłam dłoń Zwierzowi Popkulturalnemu. A potem nadszedł październik i festiwal Kamera Akcja, gdzie zakwalifikowałam się do pierwszej edycji konkursu Krytyk Mówi. Poprowadziłam prelekcje przed filmami Legenda Kaspara Hausera i Narkotykowy kowboj. Oczywiście było to doświadczenie bezcenne, debiut przed szerszą publicznością został zaliczony. Mam nadzieję, że od tej pory przy okazji publicznych wystąpień będzie coraz lepiej. Po powrocie z Łodzi nieco przystopowałam z angażowaniem się w większe projekty i postawiłam na tzw. rozwój osobisty. Pod koniec miesiąca udało mi się wyskoczyć na jeden dzień do Katowic gdzie odbyła się konferencja naukowa Kultury fanowskie. Wystąpienia prelegentów o fanvidach, fanfikach i kolekcjonerach figurek były FANtastyczne i chętnie powtórzyłabym wizytę na podobnym wydarzeniu. W listopadzie odbyły się dwa interesujące wydarzenia - konferencja NarrAkcje poświęcona narracjom wizualnym, organizowana przez krakowską ASP, podczas której absolutnie zachwyciła mnie prelekcja o tym, dlaczego Borowczyk nie lubił Disneya. Dosłownie dzień później w wianku na głowie przybyłam w to samo miejsce – do Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej, by wziąć udział w przełomowym wydarzeniu na konwentowej mapie Polski – Serialkonie. Wiadomo, o serialach można rozmawiać godzinami i tak też wyglądała celebracja tego święta. Panele o Hannibalu czy Zagubionych poruszyły fanowskie struny mojej duszy i przypomniały jak cennym darem jest możliwość grupowego zachwytu nad cudownym wytworem (pop)kultury.


Jestem wobec siebie krytyczna. Gdyby ktoś kilka dni temu zapytał mnie, co ciekawego zrobiłam w tym roku odpowiedziałabym pewnie, że nic specjalnego i przysięgam - nie byłaby to kokieteria. Teraz, kiedy widzę spisane w słowa tegoroczne wydarzenia dochodzę do wniosku, że to był całkiem udany czas, ale przede wszystkim – spożytkowany! A to najważniejsze, prawda? Mam nadzieję, że 2015 będzie równie ciekawy. Życzę tego i sobie i wam :) Bo brać udział w takich wydarzeniach – kulturalnych, filmowych, to sprawa nie dość, że poszerzająca horyzonty i inspirująca, to na dodatek szalenie wręcz przyjemna. To jak, na którym festiwalu/konferencji/konwencie widzimy się w przyszłości?

piątek, 28 listopada 2014

Seriale które obejrzałam, nie oglądając seriali

Chciałabym przeprosić wszystkich, którzy w jakiś sposób obserwują Kinem w Oko za to, co się ostatnio tutaj porobiło. A może raczej za to, co się nie porobiło. Różne problemy, kryzysy i wątpliwości związane z moją karierą blogerki dały o sobie znać silniej, niż bym sobie tego życzyła. W każdym razie coś zaważyło, coś się odezwało i żyć nie daje. Chociaż tak naprawdę wiem, że macie to gdzieś i liczy się to, czy jakaś notka jest, czy nie ma. Niekoniecznie osobiste rozterki autorki :) Dlatego czas na wpis.

Ponieważ jednak nie może on być ani smutny, ani zbyt wzruszający, ani w żaden sposób wzbudzający litość, postanowiłam dziś podzielić się z Wami, droga dziatwo, małym spisem seriali. A konkretniej listą tych, które uwielbiam i które jednocześnie obejrzałam do końca, lub przynajmniej jestem z nimi na czasie, jeśli np. cały czas trwają. W zeszłą niedzielę wzięłam udział w Serialkonie, organizowanym w krakowskiej bibliotece wojewódzkiej i wydarzenie to skłoniło mnie do analizy swoich serialowych przeżyć.

Jeśli mnie znacie, albo nie znacie, ale czytacie bloga to wiecie, że seriali oglądać po prostu nie umiem. Mam zakodowane, że jest to najzwyklejsza strata czasu i podczas gdy mam obejrzeć dziesięć odcinków po czterdzieści minut, to wolę przeznaczyć ten czas na zobaczenie czterech filmów. W efekcie przeznaczam go na scrollowanie Facebooka, ale to już inna kwestia. Fakt jest taki, że mam duże ambicje, by mieć kino w jednym palcu, góra w dwóch, a w ogóle nie odczuwam parcia na to, by znać wszystkie seriale świata. Dlatego każde kolejne osiągnięcie,w postaci obejrzanego sezonu którejś produkcji to dla mnie istne święto i powód do dumy. 

Dlatego też przedstawiam maleńki spis serialowych sukcesów, które ratują w jakiś sposób mój honor:

Zaczynam od miniserialu BBC, który musiał skraść moje serce – nie było innego wyjścia. Mowa tu o Dumie i Uprzedzeniu z 1995 roku z legendarną już rolą Colina Firtha w roli pana Darcy'ego. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy sięgnęłam po raz pierwszy po książkę Jane Austen, więc uznaję, że było to tak dawno temu, że w zasadzie jest ona ze mną od zawsze. To strasznie natchnione i egzaltowane podejście, ale nic nie poradzę. No i też jakiego bym nie miała sentymentu do adaptacji z 2005 roku z Keirą Knightley, to do tego miniserialu wracam myślami z jeszcze większą przyjemnością. Bo jest wesoły, słoneczny, bardzo epokowy i znakomicie przekazuje dowcip jakim posługiwała się Austen. I Colin Firth w rozwianej koszuli – nie będzie lepszego Darcy'ego. Nigdy!


strasznie śmieszny plakat
Należę do tego zaszczytnego grona osób, które oglądały pilotowy odcinek w dzień premiery na kanale pierwszym telewizji polskiej. W ten sposób obejrzałam chyba trzy i pół serii, może nawet cztery. Ponieważ jednak telewizor był jeden, a Zagubionych oglądało się z rodzicami, gdy nagle serial okazał się być tym z gatunku sci-fi racjonalni rodzice przełączyli kanał, sielanka się skończyła i rozstałam się z lostami na kilka lat (wtedy nie wiedziałam że odcinki można zdobywać w inny sposób [i mówię oczywiście o kupowaniu oryginalnych płyt ;))]). Do oglądania wracałam kilka razy, ale ostatecznie skończyłam Zagubionych w wakacje rok temu. I w sumie co tu więcej mówić- o tym serialu mogłabym napisać książkę i na pewno nie potrafię zawrzeć w jednym akapicie czym tak naprawdę dla mnie był. Ale chyba trochę takim telewizyjnym Harrym Potterem, jeśli wiecie, o co mi chodzi. Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam. Nie potrafię krytykować, a finał oglądałam cała zapłakana. Serio, podobało mi się jak nie wiem.


W tym skromnym wpisie nie mogło zabraknąć serialu, który i pod względem długości i jakości niezwykle mi odpowiada. Mowa tu o Sherlock BBC, czyli formacie, dzięki któremu w wieku 20. lat przypomniałam sobie, co to znaczy mieć manię. Jak pewnie większość, opowiadania Doyle'a czytałam już w podstawówce i postać Holmesa jest w moim świecie tak oczywista, jak postać... no nie wiem... Maryli Rodowicz. Za serial wzięłam się dość późno, bo jakiś czas po premierze drugiego sezonu. Ale jak się wzięłam, tak już przestałam być tą samą osobą. Ok, brzmi to bardzo psychofańsko i fakt jest taki, że wcale nie znam wszystkich szczegółów z produkcji, ani nie spędzam czasu na oglądaniu odcinków po dziesięć razy. Niemniej jednak uwielbiam i czekam na czwarty sezon baardzo cierpliwie. 



Kiedy zaczęłam oglądać Miasteczko Twin Peaks w liceum, niezbyt do mnie przemówiło. Ale wtedy byłam zupełną lamą w serialach i naprawdę uważałam, że ich oglądanie to głupota (pomijając przy tym M jak miłość, czy Barwy szczęścia, z którymi byłam na bieżąco). Ale no niestety, jak ktoś trafia na studia, gdzie na pracę domową masz zadane obejrzeć całe Twin Peaks, to nie ma zmiłuj. I bardzo dobrze. Bo ten serial to ikona i podstawa, na której zbudowano moich umiłowanych Lostów, a i pewnie pięćdziesiąt innych tytułów. W Twin Peaks jest wszystko. Jest zagadka, są ładne dziewczyny, przystojni chłopcy, fajna muzyka, niepowtarzalny klimat początku lat 90.  i momenty, które ogląda się przez palce. No cudo! A już w ogóle, rozwiązanie kto zabił Laurę Palmer to istny czad.


Pozostając w kryminalno-stylowej atmosferze przechodzę do serialu, który był mi przeznaczony i musiał mi się spodobać. Hannibal ma wszystko to, co uwielbiam. Przepiękne zdjęcia, podrasowane odpowiednio dobraną muzyką, stylowe wnętrza, kostiumy, cudownych bohaterów - jednego przesłodkiego i wołającego "pokochaj mnie!" Willa - Hugh Dancy'ego, oraz tajemniczego i niebezpiecznego doktora Lectera, z twarzą Madsa Mikkelsena, którego w sumie też chciałoby się pogłaskać po zaczesanej na bok grzywce. Serial jest świetny też pod względem tego, jak bawi się literackim pierwowzorem. Co prawda Czerwonego smoka przeczytałam już po obejrzeniu drugiego sezonu i na pewno nie skojarzyłam wszystkich odniesień, ale sam fakt jak Bryan Fuller bawi się wątkami i postaciami jest wprost porażający w swoim geniuszu. No i serial ma jeden z najbardziej produktywnych i zabawnych fandomów, co dodaje mu ogromnego, tłustego plusa.



Więcej jest jednak tych seriali, w których zatrzymałam się w pewnym momencie i ciężko mi ruszyć dalej, tak mam z Community, Breaking Bad, Sześć stóp pod ziemią, Doctorem Who (tutaj ostatnio coś się zmienia, powolutku), Grą o Tron i Downton Abbey. A i pewnie znalazłoby się jeszcze z kilka tytułów, które pozaczynałam i czekają na lepsze czasy. Pytanie tylko - czy się doczekają? ;) 

środa, 8 października 2014

Dolan znowu o matce... i dobrze! - 'Mommy' (2014)

Najnowszy film Xaviera Dolana to powrót do motywu relacji matka-syn. Powrót udany, gdyż obok debiutanckiego Zabiłem moją matkę (2009) dzieło Mommy (2014) śmiało może stanąć na czele najbardziej udanych realizacji reżysera.

Diane jest specyficzna. Ubiera się krzykliwie, kiczowato, starając się ocalić niewątpliwą urodę minionych lat. Kobieta ma syna - Steve'a. który znajduje się w zamkniętym ośrodku dla dzieci z problemami psychicznymi. Steve (utalentowany Antoine-Olivier Pilon) to buntownik z ADHD, dla którego wszelkie normy i nakazy to zwyczajne banialuki, na podporządkowanie się wobec których szkoda tracić mu energii. Diane, po incydencie który spowodował syn w ośrodku, decyduje się na nowo przyjąć Steve'a pod swój dach. W trudną relację, którą miotają zarówno uczucia miłości i nienawiści wkracza również nowa osoba. Nieśmiała sąsiadka z naprzeciwka, Kyla (niesamowita Suzanne Clément), która stanowi absolutne przeciwieństwo rozgadanej i - pozornie - wyluzowanej Diane. Powstałe trio będzie próbowało odnaleźć się w nowej sytuacji, tworząc momentami coś na kształt drugiej rodziny. Takiej rodziny, której każde z nich, najwyraźniej, bardzo potrzebuje.

Nie wiem, co reżyser przeżył w okresie swojego dorastania, ale najwyraźniej komplikacje rodzinne nie są mu obce, a w opowiadaniu o nich czuje się bardzo pewnie. Mommy jednak różni się od jego debiutanckiego filmu. Tym razem postać matki jest zdecydowanie mniej atakowana przez reżysera i nie tak antagonistyczna. A choć Diane zachowuje się momentami kontrowersyjnie, widz jest w stanie ją polubić i zrozumieć - w przeciwieństwie do postaci matki z Zabiłem..., którą notabene gra ta sama aktorka - Anne Dorval. Diane i Steve to bohaterowie wielowymiarowi, skonstruowani w sposób przemyślany, a przez to bardzo realistyczni. I to chyba właśnie realizm jest największym plusem tego filmu. Dolan co prawda zawsze stara się, by jego historie były jak najbardziej życiowe, ale uwielbia też eksperymentować z formą - kto pamięta scenę domówki z Wyśnionych miłości (2010), czy tango z Toma (2013) wie, o czym mówię. W Mommy nie ma szarżowania. Co prawda reżyser bawi się formatem 4:3, ale jest to jak najbardziej uzasadnione i pełni nawet funkcję metaforyczną. Skądinąd - w sposób bardzo wdzięczny. 

(Ja początkowo dałam się nabrać i przez pierwsze, ok. 40 minut wyzywałam w myślach reżysera i operatora za niedoedukowanie w kwestii kadrowania. Ciasno komponowane kadry niewymownie mnie męczyły. Jak się okazało - męczyć miały!)



Nie mam zaufania do Dolana. O ile swoimi pierwszymi filmami absolutnie mnie oczarował, o tyle od czasu obejrzenia Na zawsze Laurence (2012) zaczęłam mieć do niego dystans. Dolan to eksperymentator, a może raczej... kombinator. A o ile określenie to może być komplementem, w przypadku Kanadyjczyka nabiera raczej pejoratywnego znaczenia. Reżyser zdecydowanie momentami potrafi przeholować z własnymi wariacjami. Na szczęście, obok ciągłej potrzeby testowania nowych wizualnych chwytów, coraz częściej ujawnia się w jego twórczości ćwiczony przez te lata warsztat filmowca. Rzecz niezbędna, do przetrwania w kinowym biznesie przez najbliższy czas, a może i dłużej. Czego po seansie Mommy mam nadzieję, wszyscy będziemy Dolanowi życzyć.

Reasumując Mommy to film Kanadyjczyka, na który czekałam. Właśnie tym dziełem udowodnił, że jest twórcą kompetentnym i że zachwyty nad jego geniuszem nie są bezpodstawne. Xavier Dolan to zdolna bestia, nie ma co ukrywać. A że na jego następne filmy będziemy musieli trochę poczekać (podobno reżyser ma zamiar zająć się teraz studiowaniem - bardzo ładnie, popieram) rozkoszujmy się tym filmem ile możemy. Ja np. obejrzę już niebawem Mommy po raz drugi. Ciekawe, czy wrażenia będą równie pozytywne co po pierwszym seansie?

Mommy
reż Xavier Dolan
Francja, Kanada, 2014
premiera PL: 17 października 2014

Dziękuję dystrybutorowi Solopan za możliwość obejrzenia filmu :)

poniedziałek, 15 września 2014

Finał konkursu Krytyk Mówi

5. Festiwal Krytyków Sztuki Filmowej Kamera Akcja startuje 4. października i potrwa cztery dni. Będą ciekawe premiery, w tym pokaz Mommy (2013) Xaviera Dolana, będą warsztaty, spotkania i podobne atrakcje. I będę też tam ja. Nie tylko jako widz, nie tylko jako blogerka, ale również jako prelegentka!

http://kameraakcja.com.pl/2014/09/finalistki-konkursu-krytyk-mowi/

Bardzo mnie to cieszy, ponieważ - raz, lubię prelekcje, dwa - lubię mówić, trzy - będzie to fantastyczne wyzwanie, gdyż finalistów konkursu jest tylko DWÓJKA. I zmierzę się z doktorantką filmoznawstwa z Uniwersytetu Łódzkiego. Już nie mogę się doczekać!

Przed jakim filmem poprowadzę prelekcję - to się dopiero okaże. Może coś przebąknę tu i tam, jak idzie mi praca. Ale po konkursie na pewno napiszę grubszą relację.

Tu link do mojego filmiku, a jednocześnie zgłoszenia konkursowego, w którym opowiadam o filmie Plan 9 z kosmosu (1959) - montaż jak u Eda Wooda. Ale co tam. Najważniejsze, że się podobało :)

https://www.youtube.com/watch?v=xnZczxjbTm4


tu też można obejrzeć, poza zniewala

Ponieważ, z tego co zrozumiałam, rywalizacja toczy się również w Internecie bardzo ważne jest każde kliknięcie na to video. Oczywiście liczba wyświetleń o niczym nie świadczy. Chyba że o... liczbie wyświetleń. Także zapraszam do oglądania!

niedziela, 7 września 2014

Fanowanie jest fajne!

Wczoraj odwiedziłam Polcon w Bielsku Białej. To była moja pierwsza wizyta na konwencie, co – biorąc pod uwagę zainteresowanie kwestią superbohaterów i przebieranek, wydaje się poważnym niedopatrzeniem. Wizyta może i pierwsza ale udana, a przede wszystkim zachęcająca do powtórki. Bo po raz kolejny zdałam sobie sprawę jak fajne jest fanowanie, jak super jest być geekiem i jakie to imponujące, znać szczegóły z historii superbohaterów.




Mimo bujnej przeszłości w fanowaniu zespołom, Piratom z Karaibów, Benowi Barnesowi czy Harry’emu Potterowi nie jestem ekspertem w tej dziedzinie. Przechodziłam etapy robienia fotomontaży z ulubieńcami, pisania fan fiction z Jackiem Sparrowem jako oblubieńcem, udzielania się na oficjalnym forum funclubowym i wszystkich tych rzeczach, którym zajmują się absolutni maniacy. Wiele miłości się skończyło, choć ta do Harry’ego Pottera przetrwa do końca życia. Od jakiegoś czasu jednak rozum chyba wygrywa z porywami serca i nie wariuję tak, jak kiedyś. Dlatego specjalistką, jeśli byłam, być przestałam. Szczegóły w rodzaju ulubionego koloru, piosenki, ilości kotów ulubieńców nie wywołują we mnie zbytnich emocji. Ale fanowanie wciąż nie przestało mnie cieszyć i czerpię z tego ogromną przyjemność!

Kiedy ostatnimi czasy robiłam sobie mały rachunek sumienia okazało się, że wszystkie najbardziej radosne, przepełnione ekscytacją momenty 2014 roku związane były właśnie z faktu bycia fanem, bądź fanowskimi obsesjami. Zaczęło się od premiery trzeciego sezonu Sherlocka – sesja egzaminacyjna była za pasem, a i tak całe godziny buszowałam po Sieci w poszukiwaniu przeróbek, memów, gifów, fotek i newsów dotyczących produkcji. To był absolutnie przeszczęśliwy czas, gdzie ciężko było mi znaleźć miejsce na cokolwiek innego niż wzdychanie do zdjęć Benedicta jako Sherlocka. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że niespełna cztery miesiące później zobaczę Bena na żywo. Co więcej – będę z nim w Sali kinowej, usiądę na jego krześlę, łyknę z jego szklanki i na koniec zostanę obdarowana przelotnym uśmiechem ulubieńca, co przypieczętuje dzień 10. Maja najszczęśliwszym dniem mojego dotychczasowego życia. Bo kiedy jesteś od swojego idola na odległość wyciągniętej ręki to nagle zdajesz sobie sprawę, że wszystko jest możliwe. A jeśli nie wszystko, to naprawdę wiele!


Do okresów fanowskiej ekscytacji zaliczyć również muszę czas rozdania Oscarów i sławne selfie, które wywołało we mnie wręcz histerię związaną z eksplozją uczuć do Hollywood i tamtejszych gwiazd. Po obejrzeniu gali i krótkiej przerwie na sen cały dzień spędziłam na googlowaniu fotek i filmików i oczywiście piszczeniu na widok photobombingu Bena. 

YAAAY!!!


I wspomniane:


ach!
Ponieważ ominął mnie szał związany z byciem na bieżąco z odcinkami ‘Hannibala’, przed premierą kolejnej serii postanowiłam szybko nadrobić zaległości. Jako początkujący fannibal może i nie mam wszystkich interesujących tumblri i przeróbek w jednym palcu, ale za to na Polcon wybrałam się w cosplayu Willa Grahama. Nabuzowana i podekscytowana energią fandomów wszelkich wspaniałości tego świata krzyczę caps lockiem – KOCHAM FANOWANIE! 

a to już ja - Will, a obok mnie jakiś koleś

środa, 30 lipca 2014

Filmy na wakacje - co oglądam, czego nie i co ty powinieneś oglądać

Miał być post,w którym jak ta ostatnia sprawiedliwa wymieniam kilka tytułów filmów, które świetnie nadają się na wakacyjną porę, studzą stopniałe od gorąca zmysły i koją udręczone wakacyjnymi rozterkami dusze. Okazało się jednak, że filmów, które ogląda się letnią porą może być znacznie więcej. Dlatego postanowiłam, zamiast ograniczać się do kilku tytułów, utworzyć ogólne zestawienie. Uwzględniając tematy, wątki, wakacyjne cechy

Jednak, bądźmy szczerzy – jestem kobietą, mam swoje ulubione filmy, typy filmów i generalnie jakiś tam swój gust. Dlatego poniższe zestawienie musi być subiektywne, po prostu – innej drogi nie ma. Za to liczę, że poniższa lista zmobilizuje was do własnych poszukiwań filmów, które lubicie oglądać w wakacje. Bo przecież nie każdy musi lubić...


1.      Filmy drogi
 
Mogą być refleksyjne, albo wesołe. Ja wolę wesołe. Z jednych swoich wakacji pamiętam seans Wszystko za życie (2007) Seana Penna. Film dobry, ale co z tego, skoro przepłaciłam go kilkudniową depresją i cały wakacyjny nastrój ulotnił się raz dwa. Dlatego, nauczona tym doświadczeniem, wybieram filmy traktujące o wędrówkach w pozytywnym kontekście. Na przykład, moja ulubiona Mała Miss (2006) to film idealny. Do bólu zabawny, do bólu pouczający, napawający optymizmem jak mało który. Jakby nie było, trochę filmem drogi są też zeszłoroczni Millerowie (2013). Może nie jest to komedia najwyższych lotów, ale mi się podobała i zaśmiewałam się, aż miło. Jeśli jednak wolelibyście podumać nad znaczeniem wędrówki w życiu bohatera sięgnijcie, np. po Dzienniki motocyklowe (2004) z uroczym Gael Garcia-Bernalem.


2.      Filmy o wakacjach młodziaków

Strasznie głupia nazwa kategorii, ale nie da się lepiej tego ubrać w słowa. Królowie lata (2013) o grupie chłopaków budujących dom w środku lasu, czy Najlepsze najgorsze wakacje (2013) o przygodzie w aquaparku nastoletniego outsidera to filmy idealnie oddające letni nastrój i motywujące do odkrywania pozytywnych stron tam, gdzie wydaje się, że ich nie ma. Królowie... pouczą o męskiej solidarności, Najlepsze... opowiedzą o tym, że nawet koszmarne wakacje mogą stać się tymi idealnymi. Uwielbiam oglądać tego typu filmy i czerpać z nich inspiracje na wakacyjne odchyły od normy. Jak ktoś lubi, może do przeżycia wyjątkowej przygody zainspirują go też Spring Breakers (2012), czemu nie.


3. Filmy, których nie oglądasz na co dzień

Każdy ma jakiś rodzaj filmów, na które zazwyczaj szkoda mu czasu, energii, a które chciałby zobaczyć z jakichś powodów. Tylko, że tu pojawia się problem. Bo np. dla mnie takimi filmami są filmy awangardowe, mało znanych, kontrowersyjnych reżyserów. I ok, nie oglądam ich na co dzień, a wakacje wydają się na to idealną porą. Niestety. Latem jestem rozleniwiona słoneczną pogodą i nie mam ochoty na oglądanie poruszających głębokie tematy filmów niemieckich, czy skandynawskich twórców. Dlatego zdecydowanie wolę myśleć, że filmami, których nie oglądam na co dzień są komedie romantyczne, albo typowe teen-movies. I wierzcie lub nie – w roku akademickim naprawdę rzadko kiedy zdarza mi się je oglądać. Dlatego z przyjemnością nadrabiam sobie filmy z Emmą Stone, zaśmiewam się przy najnowszej Riwierze dla dwojga (2013), albo  francuskim Przychodzi facet do lekarza (2014), czasem trafię na film trącający żenadą, jak Akademia Wampirów (2014) ale co z tego. I tak czerpię z nich wielką satysfakcję i czuję, że naprawdę mam wakacje.


4.      Nadrabianie zaległości

I mówię tu o zaległościach, typu filmy Oscarowe – ja do dziś nie obejrzałam Kapitana Phillipsa (2013); czy filmy ulubionego reżysera, albo te z kanonu klasyki filmowej: Casablanca (1942), Przeminęło z wiatrem (1938), Ben Hur (1959), Lawrence z Arabii (1962). W końcu kiedy oglądać te, często, kilkugodzinne giganty jak nie w letni wieczór? Ktoś, dla kogo nadrabianie zaległości filmowych jest chlebem powszednim – czyli np. dla mnie, filmoznawcy, może nie cieszyć się na te seanse aż tak bardzo. Więc ja w wakacje nadrabiam tylko trochę, ale was zdecydowanie zachęcam!


5.      Oglądanie jak leci

Ja, jak i zdecydowana większość moich znajomych – studentów, nie mam telewizora. Dlatego, kiedy mam trochę wolnego czasu i wracam do rodzinnego domu, seanse telewizyjne traktuję ze szczególnym namaszczeniem. I z tym właśnie kojarzy mi się letnie leniuchowanie – z oglądaniem tego, co akurat leci. Znamy, znamy... W ten sposób obejrzałam jakiś czas temu Wodzireja (1977), a ostatnio mało znaną Szkarłatną ulicę (1944) Fritza Langa. Oczywiście nie chodzi o to, żeby wyłapywać same perełki. Ale trafienie na coś naprawdę godnego uwagi wcale nie musi być takie trudne, a leżenie plackiem przed tv i oglądanie wszystkiego co popadnie wydaje się być, w tym przypadku, całkiem usprawiedliwione.


6.      Filmy Woody’ego Allena 

Ja wiem, że pedofil i w ogóle. Ale ciężko nie zgodzić się z tym, że jego filmy mają w sobie charakterystyczną lekkość i nawet jak przynudzają, to ogląda się je bez większych męczarni. Osobiście, zdecydowanie jestem fanką współczesnych filmów Allena i dlatego w wakacje prędzej obejrzę po raz kolejny Vicky Cristinę Barcelonę (2008), albo wybiorę się na Magię w blasku księżyca (2014), niż sięgnę po Hannah i jej siostry (1986). Niemniej jednak filmów Allena wydaje się być nieskończenie wiele i na pewno któryś z nich przypadnie do gustu przeciętnemu oglądaczowi. I szczerze – ciężko mi sobie wyobrazić oglądanie Allena zimą. To się nie dodaje.


7.      Te nieszczęsne seriale 

Wciąż doskonalę się w oglądaniu seriali i wciąż jestem w tym fatalna. Chodzi o to, że nie potrafię oglądać słabych produkcji. Ba, ani nawet tych średnich, ani w sumie też tych całkiem dobrych. Nie pomaga myśl, że muszę je znać z filmoznawczo-medioznawczego obowiązku, po prostu – oglądam tylko to, co wyjątkowo przypadnie mi do gustu i jest przynajmniej bardzo dobre. Tak więc trwam na tej swojej serialowej mieliźnie, nie umiejąc wybrać między tym co naprawdę powinnam włączyć, a co ominąć szerokim łukiem. Na szczęście ostatnimi czasy wreszcie zaczęłam oglądać Hannibala i zakochałam się bez reszty, więc przynajmniej tym mogę się pochwalić i ten serial polecić. W moich planach wakacyjnych wciąż jest dokończenie Breaking Bad, Sześciu Stóp pod Ziemią, Doctora Who i rozpoczęcie oglądania Star Treka. Słabo to widzę, ale wiem, że większość ludzi nie ma takiego problemu z oglądaniem telewizyjnych serii więc – oglądajcie sobie na zdrowie, a już szczególnie latem.

Królowie lata wiedzą, że w wakacje tak naprawdę się robi głupie rzeczy w leśnym zaciszu, a nie ogląda filmy
 

poniedziałek, 14 lipca 2014

Fantastyczne filmy dla dzieci i jak je znaleźć. Cz. 2

Wszystko płynie. Tak mawiał Hipokrates i tak też wygląda rzeczywistość. Również ta filmowa. Kino ewoluuje, korzysta z nowych możliwości technicznych ale też rozwija się na polu narracyjnym. Najlepsze jest to, że właściwie końca nie widać. I bardzo dobrze. Jako widzowie chcemy doświadczać ciągle nowych doznań, a zaskakiwani lubią być zarówno dorośli, jak i dzieci.

O sztuce burzenia schematów pisałam tutaj. We wpisie zwróciłam uwagę na ‘Shreka’ (2001) jako film, który dzięki intertekstualności zjednał sobie serca widzów różnych pokoleń, oraz ‘Uniwersytecie Potwornym’ (2013) jako animacji o dążeniu do realizacji marzeń opowiada z zupełnie nowej strony. W dzisiejszym wpisie czas na stawienie czoła zagadnieniu ZŁA.

Bo zło - to najciemniejsze, najgorsze, mieszające zmysły i powodujące katastrofy czai się wszędzie. Może mieć twarz Meduzy (Małą syrenka, 1989) i hak zamiast ręki (Piotruś Pan, 1953) albo nawet kryć się pod postacią Cukierkowego Króla (Ralph Demolka, 2012). Złowrodzy bohaterowie są niezbędni, by historia potoczyła się bardziej lub mniej żwawo, a protagoniści – dzięki konfrontacji z nimi – zyskali nagrodę. A co jeśli antagonista staje się protagonistą? Kto wtedy wygrywa?

Zasada jest jedna. Jeżeli główny bohater jest zły, musi istnieć ktoś jeszcze gorszy. Można by pomyśleć, że wtedy obsadzanie negatywnych bohaterów w głównych rolach jest absolutnie bezsensowne i może przekazywać – olaboga!- demoralizujące treści. Mimo wszystko, od jakiegoś czasu twórcy ryzykują i kreują historie właśnie tego typu, a ich podwalinami są dwa podstawowe zabiegi, które wykorzystuje się w kinie od lat.

Pierwszy, to przedstawianie postaci kojarzących się jednoznacznie, np. ze względów kulturowych jako złe, w pozytywnym świetle, np. wampirów. Wampiry jakie są, każdy wie. Blade, krwiożercze, śpią w trumnach i egzystują nocą – samo zło. A jednak - często stają się głównymi bohaterami filmów, a ich osobliwe upodobania zazwyczaj okraszane są humorem. Jeśli miałabym wskazać pierwszy film lub animację, w której wampiry są nacechowane jednoznacznie pozytywnie nie dałabym rady. Po prostu, tacy już jesteśmy – próbujemy usprawiedliwiać zło i szukać jego przyczyny. 

A to już kolejny zabieg, który kino (i nie tylko) wykorzystuje od lat – motywowanie działań antagonistów. Jakże lepiej, jakże bardziej wielowymiarowo wygląda postać Davy’ego Jonesa (Piraci z Karaibów: Skrzynia umarlaka, 2006), jeśli tak naprawdę jego ciemna natura wynika z doświadczenia miłosnego nieszczęścia. Jakże miło, jeśli ktoś, z kim główny bohater walczył, postanawia przejść na dobrą stronę mocy, kuszony obietnicą czułości i ciepła rodzinnego domu. Istne combo, choć może nie tak jednoznaczne, ale wciąż sugestywne można dostrzec w Hotelu Transylwania (2012) – Drakula sprzeciwia się romansowi swojej córki z człowiekiem i robi wszystko, by zakochana para się nie połączyła. Oczywiście Drak – jak nazywają go przyjaciele – ma tak naprawdę dobre serce i w końcu zauważa, że właśnie ludzki chłopiec jest tym, który da szczęście jego nastoletniej córce. Co więcej, jak dotąd usilnie chronił ją przed światem zewnętrznym, ponieważ matka dziewczęcia zginęła swego czasu w pożarze. Będącym, skądinąd, dziełem ludzkich rąk.

Tyle nawiązań, tak wiele poziomów, wszystko to, co trzeba!

O tym, że muszą istnieć dwie strony konfliktu wspaniale opowiada animacja Megamocny (2010). Tytułowa postać to superzłoczyńca, którego głównym celem jest pokonanie swojego rywala – superbohatera Metro Mana. Kiedy do tego dochodzi i „zło” wygrywa Megamocny popada w marazm. Nie ma z kim walczyć, nie ma celu, do którego dąży. Postanawia zorganizować sobie kogoś w zastępstwie pokonanego superherosa. Oczywiście okaże się, że nowy rywal będzie po jeszcze ciemniejszej stronie, niż sam Megamocny, co stanie się wypadkową do przemiany tytułowego bohatera i umiejscowieniu jego postaci w zdecydowanie pozytywnym świetle. Wszak dobro musi zwyciężyć.

I po co to wszystko? Oczywiście, obok funkcji rozrywkowej i dodatkowych fajerwerków najważniejsza jest funkcja edukacyjna, a jakże. Filmy w rodzaju Megamocnego pozwalają spojrzeć na złoczyńców i ich motywacje od innej strony, uczłowieczyć ich, zrozumieć i przebaczyć. A nuż przyda się takie doświadczenie również w życiu realnym? A nuż, wiele historii potoczyłoby się inaczej, gdyby to antagonistom dało się szansę na obronę? Tak jak w Czarownicy (2014)?

Abstrahując od tego, że film nie taki jak trzeba, że logika żadna i całej reszty zarzutów – Czarownica to doskonały przykład dekonstrukcji schematu baśni i postaci antagonisty. Diabolina ze Śpiącej Królewny (1959) Disneya, czy jeszcze wcześniej – złej wróżki z baśni Charlesa Perraulta to skrajnie zła postać, ze skrajnie tradycyjnej konstrukcji fabularnej. Przedstawienie dzieciństwa i dorastania Diaboliny, momentów przełomowych, które wpłynęły na poziom mroczności, a wreszcie – ukazanie alternatywnej historii, w której to jej matczyne uczucie do Aurory wygrywa ze szczeniackim zauroczeniem Księcia diametralnie zmienia spojrzenie na historię o ukłutej wrzecionem piękności. I – jakby nie było – trochę kpi z baśniowych standardów, wedle których do miłości aż po grób często doprowadzić może jedno spojrzenie.

Czarownica jest dobitnym przykładem na to, że negatywni bohaterowie też chcą mieć swoje miejsce, chcą być wysłuchani i polubieni. W tym wypadku chodzi akurat o sympatię wśród widzów, którzy pamiętają jednoznacznie złe wcielenie Diaboliny z filmu rysunkowego. Oczywiście spotkać można również przypadki, w których tacy anty-bohaterowie walczą o uznanie wśród postaci w swojej własnej, filmowej rzeczywistości przy wtórze kibiców przed ekranami. Mam na myśli Ralpha Demolkę (2012), gdzie bohater gry komputerowej - kojarzony ze zniszczeniem i katastrofą - też chce być doceniony przez postacie ze swojego świata. Jak jednak głosi morał z tej opowieści (i co można świetnie odnieść do poprzednich, wspomnianych przeze mnie filmów) – wartości tego, czy jesteś odważnym i prawym bohaterem nie odda żaden medal, którym cię odznaczą ale to, jak sam wpłyniesz na innych i czy odkryjesz w sobie dobro. Nawet jeśli jesteś zaprogramowany by mącić i niszczyć.

To tak jak postać gliny z LEGO Przygoda (2014). Początkowo ma on dwie twarze – złego i dobrego policjanta. Kiedy jednak złowrogi Lord Biznes, próbując wprowadzić w życie swoje szaleńcze plany zmazuje pogodną twarz dobrego gliny, ludek zostaje przeznaczony by siać zamęt i zgorszenie. Tym piękniejszy staje się wątek walki przeciwnych sił, gdy złe wcielenie bohatera odkrywa w sobie cząstkę dobra. Skutkuje to symbolicznym domalowaniem sobie koślawego uśmiechu w miejscu, gdzie wcześniej widniała radosna twarzyczka dobrego policjanta.


Poza tym wątkiem LEGO Przygoda to idealne połączenie hołdu dla popkultury – pojawia się Batman, Gandalf, Dumbledore i mnóstwo innych, cudownych odniesień – oraz przestrogi przed konformizmem wobec współczesności. Główny bohater – ludzik żyjący według określonego rytmu dnia i karmiący się mainstreamem staje przed wyzwaniem. Zostaje wzięty za bohatera przepowiedni, według której ma ocalić legoludkowy świat przed katastrofą. Przyzwyczajony do rutyny Emmet w trakcie swojej wędrówki dowie się, jak ważna jest własna inwencja, kreatywne myślenie, nie uleganie modnym trendom. Pięknym odniesieniem będą również sceny z realnego świata, w których świat Emmeta okaże się lego-makietą i obiektem zabawy małego chłopca. Chłopca, który natomiast będzie musiał skonfrontować się z ojcem, właścicielem klocków i przekonać go, że są one przeznaczone do zabawy, a nie tylko podziwiania.

Precz dorosłości, chciałoby się wykrzyknąć! I wiecie co - chyba wszystkie te filmy sprowadzają się właśnie do jednego. Żeby nie dać sobie narzucić toku myślenia dorosłego świata, w którym często wszystko musi być czarne albo białe. W którym ludzie są wobec siebie nieufni, a każdy podejrzany o odejście od normy uważany jest za szaleńca. Ja wiem, że wspomniane filmy zostały - jakby nie było - przez dorosłych stworzone. Ale ich edukacyjne walory są tak samo ważne zarówno dla tych najmłodszych, jak i nieco starszych widzów. Dlatego warto oglądać filmy dla dzieci i przypomnieć sobie, co liczy się najbardziej i o czym nie wolno nigdy zapominać. 

Na przykład o... potędze wyobraźni!


Bonusik: piosenka!