Ponieważ egzaminy maturalne już za pasem, być może niektórych zainteresuje
wpis o tym, jak wyglądają studia filmoznawcze, po co w ogóle się czymś takim
zajmować, co zrobić z tym fantem dalej i czy w ogóle to wszystko ma jakiś sens.
Czy ma sens dowiem się pewnie dopiero za jakiś czas. Jak na
razie kończę trzeci rok, piszę licencjat i jeśli wyrobię się z jego obroną w
czerwcu, to mam zamiar iść na drugi stopień, czyli studia magisterskie. Taki
jest plan, ale biorąc pod uwagę moją stale zmieniającą się listę marzeń i
priorytetów - może być różnie.
Ale od początku, kierunek który studiuję to filmoznawstwo i
wiedza o nowych mediach na Uniwersytecie Jagiellońskim i dostałam się na niego
nieco fartem. Nie żeby z listy rezerwowej czy coś, ale po prostu mój skromny
wynik maturalny dziwnym trafem jakoś załapał się na miejsce. Oczywiście studia
ładnie weryfikują kto tak naprawdę jest najlepszy, więc całym sercem przychylam
się do opinii o bzdurności matury. Nie radzę jednak iść za moim przykładem i
egzamin ten mieć tak głęboko w poważaniu, by jego wynikiem udaremnić sobie
dostanie się na studia (ja sobie nie udaremniłam, ale wy możecie). Póki maturę
zdawać musimy, zdawajmy ją. Ale traktujmy z dystansem. Zawsze można wszystko
poprawić, a kwestia czy „stracicie rok” czy nie, zależy tylko od was i waszej
dobrej woli co ze sobą zrobicie.
Ok, zakładając że dostaniecie się na moje studia – czego możecie
się spodziewać. Obecny program nauczania na UJ zakłada dwa moduły studiów –
filmoznawczy i medioznawczy. W teorii ma to pozwolić na dopasowanie przedmiotów
według własnych zainteresowań, w praktyce zaś jeśli ktoś już chce zrezygnować z
jakiegoś przedmiotu fakultatywnego robi to trochę „na czuja”. Generalnie nie
ma sensu, żebym to opisywała szczegółowo, bo wszystkiego dowiecie się na
własnej skórze. W każdym razie jeśli nie interesuje was analiza filmu, która
jest nieobowiązkowa, możecie się z niej wypisać. Ale będzie skutkowało wypisaniem
również z kilku innych powiązanych z nią przedmiotów. Tak naprawdę w
zestawieniu przedmiotów liczą się magiczne wartości punktowe ects, których
jeśli nie macie w wystarczającej ilości, musicie kombinować jak te braki
uzupełnić. Także czy jest sens rezygnacji, nie wiem. Sama chodziłam i chodzę na
wszystkie możliwe przedmioty, nie umarłam od tego, więc powinnam po studiach być
zarówno filmoznawcą i medioznawcą. A czy będę się nazywać tak czy siak, zależy
chyba tylko od mojej wyobraźni.
Jak już się domyśleliście przedmioty dzielą się na te
obowiązkowe i nieobowiązkowe. Jak wszędzie. Do obowiązkowych należą takie jak
historia kina niemego, kina klasycznego, polskiego, nowofalowego, ale też historia
powszechna, filozofii, literatury, socjologia kultury, prawo autorskie i pewnie
jeszcze jakieś. Generalnie ze studiów powinniście wyjść mądrzejsi i obeznani z
tym, co każdy humanista wiedzieć powinien. Więc obalam teorię, że na
filmoznawstwie się siedzi i ogląda filmy. Tzn. to też. Ale kierunek do
najłatwiejszych wcale nie należy, do najprzyjemniejszych – chyba tak. Wśród
przedmiotów fakultatywnych znajdują się takie, które w jakiś sposób rozwijają
któryś z tych obowiązkowych. Np. monograficzny kurs z kina polskiego może
dotyczyć filmów dokumentalnych. Wśród fakultatywnych medioznawczych znajdą się
takie smaczki jak zajęcia z mediów społecznościowych. Tak, wiem, super.
Tym co najbardziej mnie zaskoczyło na studiach chyba były
właśnie przedmioty medioznawcze. Naukę zaczęłam z silnym nastawieniem na
filmoznawstwo, a skończyło się na tym, że piszę pracę licencjacką, która jest w
znacznym stopniu medioznawcza. Filmy się fajnie ogląda, miło o nich
podyskutować, ale to właśnie dziedzina mediów jest tą, w której odkryć można
dużo nowych, interesujących wątków. Przynajmniej takie jest moje zdanie na chwilę
obecną, co nie zmienia mojego zamiłowania do kina. Aha, no i przedmioty
poświęcone grom komputerowym też były dla mnie lekkim szokiem. Podstawy wiedzy
o grach, projektowanie gier – takich atrakcji się nie spodziewałam, ale
wspominam te przedmioty z łezką w oku. Ja. Która w swoim życiu zagrała może w
pięć gier, z czego trzy to kolejne części Simsów.
Nasuwa się pytanie - po co studiować filmoznawstwo? Teraz każdy może pisać lub wypowiadać się o kinie. Amatorskie blogi i vlogi samozwańczych krytyków wciąż wyrastają jak grzyby po deszczu. Nie mówię, że to źle, nieładnie, czy że coś. A zresztą, co wam będę tłumaczyć - po prostu po takich studiach jesteśmy trochę mądrzejsi w tym temacie, nie oszukujmy się. Zazwyczaj (bo nie zawsze) widzieliśmy trochę więcej filmów, a już na pewno trochę więcej tych z kanonu. Dzięki temu łatwiej osadzać kolejne dzieła w kontekstach, odnajdywać nawiązania intertekstualne i w ogóle.
Spodobało mi się to, że nikt na studiach nas nie
demotywował. Nie mówił „ach, kolejni filmoznawcy, co to z wami będzie?” Wręcz
przeciwnie, odczuwałam raczej spory doping, a na trzecim roku to już zupełnie
na każdym kroku słyszymy, że nie ma co się martwić o przyszłość bo jesteśmy
absolutnie skazani na sukces. I chyba coś w tym jest. Z moich obserwacji
wynika, że jeśli komuś chce się działać, szuka pól gdzie mógłby realizować
swoją miłość do kina i jest w tym zdeterminowany, wytrwały, no i ma odpowiednie
predyspozycje – powinno się udać. Dlatego tym optymistycznym akcentem kończę
dzisiejszy wpis, który – mam nadzieję – pomoże komuś w rozterkach okołomaturalnych.
Sama przez to przechodziłam i nie chciałabym wrócić do tamtego okresu. W razie
pytań – piszcie.