czwartek, 12 lutego 2015

Walentynki, czyli rzecz o moim ulubionym filmie romantycznym

Zwolenników obchodzenia Walentynek jest mniej więcej tyle samo, ilu przeciwników. Jedni uwielbiają obdarowywać się kiczowatymi serduszkami z filcu, inni demonstracyjnie postanawiają spędzić ten dzień, obliczając w domu całki. Tak czy owak, święto zakochanych wciąż widnieje w kalendarzu i w pewnej chwili trzeba się z tym faktem po prostu pogodzić. Oczywiście bardzo dużo, o ile nie wszystko, zależy od tego, czy mamy je z kim celebrować.

Niezależnie jednak od statusu związku na Facebooku, dzień Walentynek wymusza na nas delikatne ustosunkowanie się do tego święta. Choćby filmowo. Co ciekawe, propozycje na dla zakochanych i dla singli wcale tak bardzo nie muszą się od siebie różnić. A nie oszukujmy się - wyjście do kina, czy obejrzenie filmu w domowym zaciszu, to stały punkt programu dla wielu ludzi właśnie w magiczny dzień 14. lutego. W końcu Dziennik Bridget Jones (2001) można z powodzeniem obejrzeć i trzymając za rękę ukochaną osobę, i w towarzystwie koleżanek-singielek. Poza tym, do kin wchodzi właśnie adaptacja zapowiadającego się na utwór kultowy 50 twarzy Greya (2015) i nikogo nie zdziwi obecność w salach kinowych zakochanych par, jak i grup przyjaciół rządnych gigantycznej dawki śmiechu. 


Czego nie polecam do oglądania w Walentynki? Zdecydowanie melodramatów. Mimo, że jest to gatunek filmowy absolutnie zasługujący na uwagę, i nie ironizuję, to historie miłosne, które w efekcie skazane są na niepowodzenie nie są najlepszym wyborem w święto zakochanych. I tych sparowanych i tych samotnych, mimo że mogą wzruszyć do łez i uświadomić potęgę uczucia równie silnie zdołują faktem, że jeśli miłość jest prawdziwa, to musi zostać zgładzona, bo na czyste uczucie w dzisiejszym świecie nie ma już miejsca. To nie żarty! Naprawdę, melodramaty tak właśnie wyglądają. O ileż przyjemniej będzie więc wybrać film, który pozostawi w nas uczucie optymistycznego natchnienia i zachwytu nad pięknem i prostotą spraw, podobno, najważniejszych.



Dlatego z czystym sumieniem mogę poświęcić ten wpis filmowi Czas na miłość (2013), czyli najbardziej uroczej, wzruszającej i rozczulającej komedii romantycznej, jaką widziałam w ostatnich latach. Bohaterem jest 21-letni Tim (Domhnall Gleeson), który w dzień swoich urodzin dowiaduje się od ojca (jedna z moich ulubionych ról Billa Nighy'ego), że mężczyźni w ich rodzinie mają jedną zaskakującą umiejętność. Mianowicie mogą cofać się w czasie, w dowolne miejsce ze swojego życia. I niech nie zrażą się ci, którzy na motywy rodem ze science-fiction patrzą z obrzydzeniem. Tim postanawia bowiem wykorzystać swoją niezwykłą właściwość w rozkosznym celu – by wreszcie znaleźć sobie dziewczynę! Tak mijają kolejne miesiące, Tim wyprowadza się z domu, by z impetem wkroczyć w dorosłe życie. Poznaje dziewczynę marzeń, Mary, i wcale mu się nie dziwię, bo Rachel McAdams wygląda jak z obrazka. A potem chłopaczyna musi się nieźle nagimnastykować, żeby ją zdobyć. Jego wiadomy sukces - wszak to tylko komedia romantyczna - wcale zaś nie kończy filmu. Jeśli kiedykolwiek sceptycznie podeszliście do tego tego typu produkcji, które zazwyczaj kończą się w chwili zwieńczającego trudy i znoje pocałunku, a nie ukazują dalszego ciągu znajomości pary, trafiliście pod odpowiedni adres. Bo oto reżyser - istny król gatunku, Richard Curtis (m.in. twórca To właśnie miłość [2003]) - prowadzi nas dalej, przez kolejne lata wspólnego życia Tima i Mary. Nie zawsze są to chwile przyjemne i radosne. Niemniej jednak ukazują subtelne piękno tego, co codzienne i skłaniają do refleksji, czy faktycznie życzenie „chętnie cofnąłbym czas” sprawdziłoby się w rzeczywistości. Miłość pokazana w filmie to nie tylko ta między Timem, a wybranką jego serca. To również przepiękne uczucie rodzica do dziecka, czy to pielęgnowane między rodzeństwem. Nie znam nikogo, kto obejrzałby ten film nie wzruszając się właśnie wątkiem Tima i jego ojca. Ten element filmu wyciska łzy najmocniej, gdyż tyczy się tego, co zna większość z nas, niezależnie od stanu cywilnego. Poczucie bycia dzieckiem swojego rodzica, czy opiekuna.



Kiedy myślę o Czas na miłość z jednej strony śmieszy, a z drugiej zachwyca fakt, że główni bohaterowie, w zasadzie, nie mają ŻADNYCH wad. No, chyba że ktoś za wadę uzna rude włosy Gleesona, choć według mnie ten aktor to jeden z najcudowniejszych kinowy rudzielców świata. W każdym razie, mimo delikatnego zgrzytu, jakim jest niewyobrażalna wręcz kryształowość wizerunku Tima, film ogląda się z ogromną przyjemnością, ponieważ w jakiś sposób stanowi on motywację do odnalezienia w sobie właśnie tej najjaśniejszej strony. I starania się być coraz lepszym, również wobec tych najbliższych.



Innymi słowy - Czas na miłość to kopalnia pozytywnej energii. Nawet jeśli spłaczemy się przy tym filmie jak norki, co przeżyłam osobiście przy każdym z dwóch seansów, będzie to płacz przerywany uśmiechem w stronę takiej zwykłej urody i wdzięku spraw codziennych. To film z rodzaju tych pokrzepiających, które radzą, by chwytać dzień i dają nadzieję na to, że nawet jeśli obecnie nasze sprawy mają się nieciekawie, to prędzej, czy później wszystko się ułoży. A takiego filmowego poklepania po ramieniu czasami człowiek po prostu potrzebuje. I w Walentynki, i w ogóle :)